czwartek, 31 marca 2011

"Lamia, zdejmuj tę pilotkę..."

A na moim oknie, jednocześnie z przylotem bociana zakwitł,
po trzech latach - kwiat.
A w tle, za szybą - majaczy gniazdo z bocianem
No i powstał drobny spór, co do poprawności wyrażenia –“Zdejmuj tą, (czy, Tę) pilotkę.”
Ale w tym wypadku, nie jestem pewien, o ile w języku literackim, jest to oczywiste, o tyle w mowie potocznej, kiedy w filmie Stuhr krzyczy do dziewczyny, To nie jestem pewien.
Najlepiej by było znaleźć ścieżkę dźwiękową z filmu.
Ale cieszę się, bo świadczy to, o tyle źle o mnie, o ile dobrze o tych nielicznych, ale jak się okazuje, uważnych i życzliwych czytelnikach.
Dziękuję.

środa, 30 marca 2011

Krakowski wernisaż moich ex librisów

Od Pana Władysława Owczarzy z Cieszyna Czeskiego,
działacza polonijnego i kolekcjonera.
dostałem zdjęcia z Wernisażu wystawy moich ex librisów
w Krakowskiej Galerii ex librisu, prowadzonej
przez Pana Andrzeja Znamirowskiego

jest, jest, jest...


Jest, jest, jest.
Czeka człowiek, niecierpliwi się, ma wątpliwości.
A może zabłądziły, może zginęły po drodze.
Martwi się jak o kogoś bliskiego.
“ Jak one żyją, to i my żyjemy”- niezapomniany cytat z “Seksmisji”.
I jakoś tak lżej na duszy, radośniej. Są, zaraz zacznie się klekot,
a latem jak zaczną klekotać o czwartej nad ranem
to ma pretensje. Jakże miłe sercu pretensje.
30 marca 2011 roku około godziny 19.00

sobota, 26 marca 2011

Na zdrowie

GNIAZDO CZEKA,
ale zamiast bocianów sikorki szaleją na słonince.
Tym razem było ich sześć.
Szkoda, że to zdjęcie zrobione aparatem z komórki
i do tego przez szybę, ledwo widać co się dzieje na drzewie.
A za chwilę wszystkie pogonił dzięciołek, mały, kolorowy.
Długo nie siedział, skubnął słoninę parę razy i odleciał,
aby stali bywalcy stołu mogli powrócić.
Na zdrowie.

"Skoczył stołek do wiaderka, Zaprosił je do oberka..."

Zdziwiłem się, jak zobaczyłem zdjęcia domku, który przecież sam zrobiłem.
I tera zastanawiam się czy nie jest za ciemny. Oczywiście to drewno daje takie wrażenie,
w poprzednich, które robiłem było więcej białych ścian i sufitów.
Może tutaj ścianki wewnętrzne i sufit, czyli spód dachu
powinienem pomalować na biało. Sam nie wiem.
Ale inna jeszcze rzecz mnie zaskoczyła, mianowicie obraz bociana.
Jak może medium, tym razem fotografia zmylić  widza.
To są obrazki wielkości może 8 na 4,6  cm, a poprzez powiększenie
zauważalna staje się faktura podłoża, wyraźne ślady pędzla,
jakieś “bliki” świecące, to nierówności powierzchni
dają odbicia i refleksy światła.
W sumie to powiększenie dodaje miniaturze, tak można powiedzieć - ekspresji.
Mówię, o swego rodzaju manipulacji, zafałszowaniu obrazu,
a nie o jego walorach.
Ale do domku zapraszam zaprzyjaźnione i znajome lalki jak również inny,
żywy inwentarz, bo teraz robię stajnię i oborę w stodole.

czwartek, 17 marca 2011

już doczekać się nie mogę...


W zeszłym roku były najwcześniej, może - co Daj Boże,
w tym roku pobiją rekord.
Chociaż pamiętam jak którejś wiosny,
siedział na gnieździe ledwo widoczny w śnieżnej zadymce,
która jednak nie trwała długo.
Może ktoś pomoże, zaczaruje. Oby.
A to rezultat czekania na nie.



poniedziałek, 14 marca 2011

... a zatem, w drogę...


Czas się pochwalić, chociaż bez przerwy to robię, a zatem nic nowego.
Właśnie otrzymałem katalogi z wystawy moich ex librisów w galerii
Ex librisu w Domu Kultury “Podgórze” w Krakowie.
Jak wynika ze stron katalogu było ich tam 129, zapewne jeszcze paru
nie uwzględniłem, lub nie znalazłem. Aż taki porządny to nie jestem,
a poza tym parę blach otrzymali zamawiający zgodnie ze zwyczajem,
i nie miałem już odbitek.
   Co prawda nie ilość, ale jakość się liczy, mimo tego ciągle mam w pamięci
  Dom Remrandta w Amsterdamie, który odwiedziłem przed wielu laty.
A szczególnie ścianę pięknej, starej, drewnianej klatki schodowej, na której
ścianach wisiały setki akwafort i miedziorytów Rembrandta.
Pomijając ich wartość artystyczną, to obezwładniała mnie ilość prac,
a przecież to zaledwie wycinek drobny jego pracy.
Przecież znamy go głównie jako malarza, mistrza światłocienia.
Myślę, że to dobrze mieć ciągle w pamięci wzory niedościgłe,
dobrze jest gonić za tym wszechogarniającym i ciągle niedościgłym horyzontem.
Może dlatego tak mnie ostatnio fascynują w moich pracach drogi.
Te kręte, wiejskie,urokliwe, o których już wspominałem.
Bo droga jest ważniejsza od celu. A zatem w drogę.

PS. Pokazuję foldery które otrzymałem od organizatorów wystawy
- za co serdecznie dziękuję, jak również moje projekty katalogu,
(bom w końcu grafik użytkowy) -
które z różnych względów nie mogły być zrealizowane - szkoda.

poniedziałek, 7 marca 2011

O łaknieniu...

Dostałem list od przyjaciółki, która wyraziła żal, że nic nie piszę, że na blogu pustki. A ona jest złakniona zapachu wsi warmińskiej, że nie wspomnę moich zwierzeń. Ale to nie takie proste, nie żebym się wstydził, czy krygował, ale po prostu żeby pisać trzeba ponosić za to odpowiedzialność.
Nie sądźcie po tym wyznaniu, żem taki odpowiedzialny, raczej wartogłów, ale czasami dopada mnie właśnie odpowiedzialność. Zatem czynię zadość, z tym większą przyjemnością, że właśnie otrzymałem od niej – przyjaciółki, paletę farb i ogromne ilości płócien, które teraz będę musiał zamalować – też odpowiedzialność. Bo malarz ze mnie kiepski, trochę daltonista . najlepiej wyraża to moja córka - Aurelia, mówiąc –“ tato, zlituj się. Po cholerę dałeś tu te róże ( różowy kolor – nie kwiaty ) i ja jej wierzę, bo ona czuje kolor. Ale ja się staram i nie chwaląc się – nie, właśnie chwaląc się ,jestem coraz lepszy. Muszę zapytać Aurelii, ona mi powie szczerze. Dobra to teraz na życzenie Danusi dam jakieś pięć stron tekstu. Mógłbym dać i pięćdziesiąt,

a nawet pięćset, ale ta cholerna odpowiedzialność wisi na de mną - jak miecz tego, no, tego, no Damoklesa. A dlaczego wisi, to kurcze– nie wiem.

Kurcze, tak podejrzewałam, że to musi być piękne, tylko... tak trudno jest wstać skoro świt, żeby to zobaczyć
Apropos kurczaków, to podoba mi się to zdanie które napisała Danusia w odpowiedzi na moje zdjęcie ze wschodu słońca u mnie.

Fragment kroniki, którą piszę od sześciu lat.
No, klej wysechł, idę kończyć te dwie papierośnice i pudełka na wizytówki i tak rozpisałem się, to też egocentryzm. Piszę tylko o sobie. Gdzieś, tam, mimochodem zapytam co Ty robisz, ale potem wracam do tej pieśni samochwały. No, może nie tyle chwalę się, co opisuję moje odczucia, czy uczucia. Potrzeba podzielenia się wrażeniami. Jak mówiłem, lubię pisać, opowiadać, ale jestem za leniwy żeby zrobić z tego twórczość. Nie to nie tylko to. Trzeba mieć coś ważnego, albo chociażby coś ciekawego do powiedzenia. Trzeba umieć dostrzec to co dla innych niedostrzegalne w życiu i o tym pisać. Chociaż jak sobie przypomnę jedną z ostatnich powieści Whartona - zapomniałem tytułu “na Sekwanie”, czy “Na rzece” jak budował dom na barce, co jest takie wspaniałe w Paryżu, widziałem to przed laty - chciałbym taki mieć. To, to było straszne . O ile pierwsze, “Ptasiek” czy “Tato” ,
( którego kupiła mi Aurelia i bardzo mi się podobał – gdzieś mi zginął ) były ciekawe, to tutaj było widać że facet czuł presję, że musiał coś napisać bo jest pisarzem, a tu nie ma o czym pisać. Ale taki Conrad pisząc o zwykłym życiu na morzu, pisał o człowieku, o sensie jego istnienia, o honorze, odpowiedzialności, miłości i nienawiści, czy podłości. I jak pisał.             
No trudno, już za późno. Ale nie żałuję specjalnie, wystarczy mi, że mogę do niego sięgnąć         i zatopić się, i żeglować po południowych morzach życia i śmierci. Ach, jak poetycko wyszło.  Idę do roboty.Bardzo lubię “kisz-misz” chociaż nie wiem skąd to się wzięło, ale świetnie rozumiem, jako groch z kapustą.



 
Kronika wrocławska 14 - 19 maj 1999 Wysiadam na dworcu Nadodrze, bo stąd najbliżej do nich. Biegnę do wagonu bagażowego żeby odebrać wózek. Widzę Arka podchodzi do mnie całujemy sięi ruszamy. Pod dworcem stoi jego rower, niesamowity stary, czarny grat, ma taki metalowy sztywny hamulec, jaki pamiętam z dzieciństw. On prowadzi wózek ja rower.
Zachodzimy po drodze do sklepu po szampana. Idziemy przez rozległy plac, niby skwer, tylko trochę mało zieleni. Mało drzew a trawa jakaś wyliniała. Wokół stare XIX wieczne kamienice, z dziwnymi secesyjno-eklektycznymi frontonami. Jacyś ludzie pozdrawiają Arka, On mnie przedstawia - Tato Aurelii. Okazuje się, że to sąsiedzi, potem poznam ich trochę bliżej.
Wchodzimy na obskurną, śmierdzącą klatkę schodową. Ja to wszystko widzę, ale mi to nie przeszkadza. Po pierwsze to mój Wrocław, po drugie jestem u mojej kochanej Aurelii i mojej jeszcze nie znanej, równie kochanej wnuczki. Na drugim piętrze w długim korytarzu, rząd drzwi - jedne obok drugich, wszystko to mieszkania, a właściwie pokoiki. Jesteśmy w domu.
Są moje kochane. Aurelia jak zwykle rozpromieniona, a toto małe pomarszczone - ja śmieję się, że oczywiście jak wszystkie niemowlaki - brzydka. Ale to nieprawda, jak może być Ich córka, a moja wnuczka brzydka. Chociaż tak prawdę powiedziawszy zauważyłem to dopiero na drugi dzień kiedy robiłem jej zdjęcia szerokokątnym obiektywem, kiedy pole obrazu zawężało się do samej buzi.
Otwieramy szampana, pijemy. Siadamy byle gdzie bo właściwie nie ma gdzie. Jest jeden fotel - bujany, który zajmuje oczywiście Aurelia z małą. Materace leżą na podłodze, chociaż antresola pod nie jest już gotowa. Ale po pierwsze ze względu na małą Oni śpią na dole, a po drugie jest ona zawalona gratami które zwieźli z młyna gdzie poprzednio mieszkali. Zresztą w trakcie tego tygodnia we Wrocławiu ja będę na niej spał i obserwował z góry życie rodzinne. Ta antresola to też dla mnie zagwozdka.
Gdybym ja coś takiego zrobił w domu to by mnie Elżbieta razem z antresolą wyrzuciła przez okno. Są to surowe belki ledwo z grubsza oszlifowane, ale za to jaka konstrukcja. Najkrócej - ciesiołka góralsko - rosyjska. Fajne. Pod nią stoi szafa i duża lodówka. Pokoik mały 16 m2, ale wysoki, dwa duże okna z łukami, wychodzące na wschód mniej więcej. Rano gdy świeci słońce jest bardzo jasno.
Robimy kolację, jeszcze nie jest podłączony gaz ( dopiero jutro ) ale kuchenka już stoi. Robimy na elektrycznej, ja przywiozłem z domu mój kapuśniak i zrazy zawijane, oraz kupne ale dobre pierogi ruskie. Potem okazuje się, że oni tez mają w pobliżu taki sklepik z dobrymi pierogami. Jemy, popijamy szampanem , wychodzę na papierosa - jedyna dolegliwość - nie mogę palić w pomieszczeniu z Małą.
Na drugi dzień rano wybieramy się z Arkiem na Niskie Łąki, czyli targowisko staroci, obecnie głównie używanego sprzętu wszelkiego rodzaju przywożonego z Niemiec. Aurelia prosi mnie żebym nie pozwolił Arkowi kupić kosiarki do trawy. Rozdziawiam gębę - jakiej kosiarki, po co mu kosiarka do trawy. Oni się śmieją. Aurelia mówi, że to taki greps, bo jak On idzie na targ to kupuje wszystko, co mu się spodoba. No to idziemy na targ, żeby nie kupić kosiarki do trawy.
   Gdy któregoś dnia wracam do domu, po drodze spotykam owych znajomych sąsiadów, Których mi Arek przedstawiał pierwszego dnia. Oboje na niezłej "bani", wylewni, serdeczni.
Az do tego stopnia, że facetka w jakimś momencie rzuca mi się na szyję - już nie pamiętam z jakiego powodu, ale bez wątpienia musiał to być ważny powód. Na drugi dzień, wstaję pierwszy chociaż w międzyczasie i rano i w nocy słyszałem przez sen jak Mała kwiliła cichutko, jak Aurelia do niej mówiła, jak ją karmiła czy przewijała.
Wychodzę na papierosa i do kibelka, nota bene obskurnego - na korytarzu. Potem mają
w planie odgrodzić część korytarza i przebudować kibel i zrobić prysznic - ale to potem, no
i kwestia forsy. Robimy śniadanie, Arek bez przerwy coś majstruje, poprawia. Przecież ledwo zdążył przed powrotem dziewczyn ze szpitala, żeby to jakoś urządzić.
To tak jak ja w Kłodzku, gdy Elżbieta z Aurelią miały wrócić do domu całymi dniami wbijałem gwoździe, a na de mną siedział Bronek i był zachwycony tym wbijaniem. Że niby stawiam gwóźdź, jedno uderzenie żeby go umocować, drugie uderzenie żeby go wbić i trzecie uderzenie żeby dobić - i apiać od początku. Piękne to były czasy - zazdroszczę trochę Arkowi, że to wszystko przed nim - a nie mam siły żeby mu pomóc wtargać lodówkę na postument, który właśnie przygotował. Tak to jest. I tak jest dobrze - chociaż żal.
Bierzemy Małą do wózka i jedziemy na Uczelnię, Arek poszedł wcześniej bo coś tam jeszcze zalicza. Jedziemy przez miasto spotykamy jakichś przyjaciół Aurelii, wszyscy oglądają Małą.

Uczelnia. Szkoda słów. Jest maj, jest sesja, wszyscy zaaferowani ale tacy swobodni, weseli. Nie, mało weseli - oni się śmieją. Arek siedzi z ludźmi na ławce przed szkołą, popijają piwo, dołączam do nich - też mam piwo w torbie. Przedstawia mnie przyszłemu ojcu chrzestnemu Małej. Co za kontrast - Arek, rozchełstany i rozczochrany, "Ojciec chrzestny " gładko uczesany z kucykiem, biała koszula, krawat i marynara w kratę. Pijemy piwo.
Idę do Szkoły. Szwendam się po salach. Szukam Grzesia, nie - przepraszam Pana profesora, przed laty mojego asystenta, a obecnie profesora Aureli na rysunku. W międzyczasie spotykam Wieśka G. cześć, cześć - co robisz, gdzie jesteś, co słychać u Bartka. Wiesiek jest na katedrze projektowania wizualnego, czy coś w tym rodzaju. Mówię, że szukam roboty, chętnie w Szkole. Zresztą wszystkim znajomym których spotykam to mówię.
Idziemy do kawiarenki uczelnianej, tam spotykam Grzesia, siedzi z kimś nieznanym mi, chociaż on mnie pamięta. Grzegorz pyta -"no i co dziadku?" - mówię --" jest pysznie". Mówię mu jak znajduję Wrocław po latach, że wspaniałe są te stare domy, zaułki, bruki na jezdniach, mosty. On mówi trochę kpiąco - "Ty, wyznawca nowoczesności?" Nawiązuje do czasów studenckich gdy uważałem, że cała uczelnia - jej program jest skostniała stara, zapleśniała. Zresztą jak większość studentów, i tak powinno chyba być. Wtedy oglądaliśmy się na Warhola czy konceptualistów. A tu na uczelni kazano nam studiować anatomię.
Śmieję się - " wyrosłem Grzesiu, jestem już dziadkiem". Potem spotykamy się jeszcze kilkakrotnie na uczelni i Grzegorz zawsze pierwszy wołał z daleka - "Jak się masz dziadku".
Wychodzę przed szkołę, a tam w drzwiach stoi Piotrek B. "Cześć, cześć" - co robisz, gdzie itd. byliśmy razem przez pierwsze trzy lata na studiach. Idziemy na piwo na Ostrów Tumski - jest nowa knajpa gdzie można palić. On pracuje na uczelni jest asystentem, już nie pamiętam u kogo - na malarstwie. Żona, dwie córki, mieszka gdzieś na Biskupinie - niezła dzielnica.
Znalazłem nr tel. Lidki M. umówiłem się na popołudnie - pracuje w Muzeum Archeologicznym na Starym Mieście.
 Wyszedłem rano na papierosa, gdzieś około 8.00 słońce świeciło, wiał lekki wiaterek. Kupiłem piwko i krążyłem wokół ich kwartału budynków. Nie bardzo znam tą okolicę, więc gdy zobaczyłem w głębi zaułka kępę zieleni, poszedłem w tym kierunku. Wyszedłem na placyk z którego długimi, szerokimi schodami schodziło się nad brzeg jednej
z odnóg Odry.
Mogłem usiąść pod kwitnącymi kasztanami i patrzeć na rzekę. Na drugim brzegu siedzieli wędkarze nad rzeką latały rybitwy a po niej pływała kaczka z małymi kaczętami. Po lewej stronie widać było żelazny most - ten przy elektrowni , poniżej Uniwersytetu, po prawej w głębi port. Dwieście metrów od ich domu, będą mieli gdzie chodzić na spacery z Małą. Bardzo mi smakowało to piwko i ten papieros. Przypomniał mi się pewien odcinek Tybru w Rzymie. Nie tylko ze względu na rzekę, ale również ze względu na miasto. Ten fragment Wrocławia ze starymi domami, wąskimi zaułkami i te jezdnie brukowane kostką - wszystko to przypomniało mi Rzym. Wróciłem do domu i mówię - "Byłem nad Tybrem" - Oni jeszcze nie zdążyli poznać tego miejsca, popatrzyli na mnie podejrzliwie, czy aby na pewno było to tylko jedno piwo.
Budzi mnie krzątanina na dole, czyli pod antresolą. To Arek szykuje się do wyjścia, ma jakieś zaliczenie.-" Aurelio nie wiesz gdzie są moje spodnie" - "Nie, nie wiem" - odpowiada. Znowu słyszę przewracane ciuchy i inne sprzęty w chałupie - "No gdzie one mogą być?" - mruczy. Po chwili Aurelia mówi - "Pewnie wczoraj wypiłeś za dużo piwa i jak szedłeś do domu to one ci się powoli zsuwały, zsuwały aż spadły, a ty tego nie zauważyłeś. Jedyne wytłumaczenie". Parskam śmiechem i już jest pobudka. Czas się ruszać.
   Stoję przed Muzeum w Kłodzku, jest 16.00 , z kościoła wychodzą ludzie z dziećmi,
z pierwszej komunii.
Dziewczynki w pięknych białych sukienkach, chłopcy -
w eleganckich garniturach. Na środku ulicy stoi kobieta, i mówi do tych wszystkich ludzi.
Mówi, jak pięknie jesteście ubrani, jacy jesteście piękni, jacy jesteście szczęśliwi -
mnie moja matka mówiła " Ty jesteś śmieciem, ty jesteś niczym".
Oczywiście nobliwi mieszkańcy Kłodzka odwracają się, zabierają swoje dzieci, -
żeby broń panie Boże w kadr zdjęć komunijnych nie wpadł kadr z Tą obłąkaną pijaczką.
Ona odwraca się i pyta mnie - "czy mam ogień"- już chciałem ją uprzedzić,
i powiedzieć, że tak mam papierosa, i nie sprzedam go, ale mogę ją poczęstować.
Dziwne, że właśnie do mnie zwracają się tacy ludzie - nieszczęśliwi, pijacy, schizofrenicy.
Ale daję Jej ognia i ruszam do przodu, a Ona za mną. I mówi - czemu uciekasz? -
Ja mówię, że nie uciekam - idę razem z nią. Ona prowadzi niby ze mną dialog,
ale właściwie jest to monolog." Mama mówiła mi, że jestem śmieciem, tak jestem śmieciem,
jestem śmieciem..."
" Nie, - mówię - nie,- jesteś kobietą, jesteś człowiekiem" - i w takim klimacie zbliżamy się pod ratusz, gdzie pod kolorowymi parasolami, w pięknym kawiarnianym ogródku siedzi " Kwiat... " - popijając eleganckie piwko, z eleganckich szklanek.
My rozmawiamy. Moim starym zwyczajem wyciągam z torby album i daję Jej jedną grafikę.
Ona pyta skąd jestem, ja odpowiadam że z Kłodzka. Oczywiście nie wierzy mi. Śmieję się,
bo przecież jestem.( Nawet chłopak na Mazurach wiedział o tym ) Zaprasza mnie na wino.
To znaczy wiadomo kwach wypity na fortach, Dziękuję, wymawiam się chociaż zapewniam
o mojej sympatii i życzliwości. Jak by nie było rzuca mi się w ramiona i całuje mnie.
I tak to zawarłem kolejną przyjaźń, z kolejnym człowiekiem.   


To wszystko droga przyjaciółko dla Ciebie. Dzielę się radościami aby wspominać radości i innym ja dawać
 

sobota, 5 marca 2011

"...angelologia i dal."


“.. Niech mi napiszą    ... taki tekst”
...“Liryka, liryka
               tkliwa dynamika
  angelologia
          i dal  “
Gałczyński
To zaproszenie do galerii obrazów różnych
 i różnych pomysłów.
Które czasami zostają tylko pomysłami.
... Może i dobrze, a może szkoda...

środa, 2 marca 2011

Licentia poetica?

Miałem ochotę i fantazję - albo inaczej
- nie potrafiłem ołówkiem, rylcem, przedstawić tego co widziałem, co odczuwałem,
dlatego spróbowałem wyrazić to piórem.
Z ubolewaniem, muszę stwierdzić, że okazało sie to trudniejsze niż rylcem.
W każdym razie stwierdziłem, że jestem lepszym grafikiem niż poetą.
Oczywiście mógłbym powiedzieć, to moje, mam prawo pisać,
co mi ślina na język przyniesie.
A gdzie zaczyna się odpowiedzialność.
- To strony z warmińskiej, quasi - poetyckiej książeczki

oczekiwanie w roku 2011

 ...”Piękny, słoneczny poranek, my z Tosią gramy w piłkę na łące, dzieci zbierają manele.
Idziemy do chałupy gdzie jest jadłodajnia, umówiliśmy się wczoraj, na dzisiejsze śniadanie.
To stare zabudowania gospodarcze adoptowane na cele usług turystycznych.
Ładne zadbane podwórko, na stodole obok tarasu gdzie jemy śniadanie
- ogromne gniazdo bocianie na którym uwijają się boćki klekocząc bez przerwy,
może denerwują się naszym sąsiedztwem.
Ale chyba to inny powód.
Stół przy którym jemy ustawiony jest na dużym ładnie utrzymanym trawniku.
Ale Tosia woli stromy wjazd na podwórko, wybrukowany granitową kostką, żeby trenować
chodzenie, a właściwie jakieś staczanie się, chociaż na nogach, z tej górki.
Nie interesują  jej bociany, ani gładka, pachnąca trawa wokół stołu.
Woli w jakimś akrobatycznym tańcu zbiegać z tej górki, co oczywiście kończy się
wielkim “Buch” i jeszcze większym płaczem.
Ale nie zrobiła sobie krzywdy, dzieci umieją padać,
a w końcu mają o wiele bliżej do ziemi”

To fragment “Dziennika pokładowego” z rejsu po jeziorach mazurskich, gdy Tosia miała rok i dwa miesiące,
w Roku Pańskim 2000

a ja czekam na moje bociany teraz, w Roku Pańskim 2011,
dam znać kiedy przylecą.