niedziela, 26 czerwca 2011

Wybacz mi kochana babciu

Dostałem wiadomość o konkursie : "Książka, która zmieniła moje życie".
Odpowiedz będzie niezwykle trudna, chociaż z drugiej strony odwrotnie - bardzo łatwa.
To było “Ogniem i mieczem", Sienkiewicza, ponieważ poznałem je w wieku 5-6 lat,
gdy tato  wieczorami,  w przeświadczeniu, że już śpię, czytał je na głos - mamie.
Zapewne słuchane w ciemnościach przygody bohaterów musiały zrobić
na mnie takie wrażenie, że jak już umiałem czytać to robiłem to dniami i nocami.
   Pamiętam również jak w Kłodzku, gdzie mieszkałem, któregoś lata odbywał się festyn .
Dowiedziałem się, że będzie tam rozegrany wyścig na hulajnogach dla dzieci.
Wobec czego, jako siedmiolatek, popędziłem na tejże hulajnodze
 - nota bene, aluminiowej, z łożyskami, zrobionymi bratu i mnie przez ojca
- a były one czerwone.Popędziłem na niej przez miasto na start.
Swój wyścig wygrałem, ale poza satysfakcją z wygranej, miałem radość z otrzymanej
nagrody w postaci książeczki , pt. “Rikki, tikki, tawi" Kiplinga.. Rzecz o ichmeonie,
zwierzątku zamieszkującym ogród  pewnej willi w Indiach, w której mieszkał chłopiec,
zapewne w moim wieku, ale również i wąż - kobra indyjska,która zakradła się
do łazienki tejże willi. Z tym wężem, ichmeon stoczył krwawą  ale zwycięską walkę.
Z walki tej wyszedł poraniony, i zapewne gdyby nie troskliwa  opieka  chłopca, nie przeżyłby.
A potem to już były noce z latarką pod kołdrą, chrapanie babci Pauliny,
która od wiosny do jesieni spała ze mną i bratem “na górce", czyli na piętrze.
Nie zapomnę okrutnej  metody na jej chrapanie. Jak  zasnęła, delikatnie przywiązywałem
sznurek do jej poduszki, którego drugi koniec był przy moim łóżku.
Jak tylko babcine organy zagrały, pociągałem za sznurek.
Powodowało to  chwilową przerwę w chrapaniu. Wybacz mi kochana babciu.
   
   Ale książką, która jest dla mnie w pewnym sensie drogowskazem,
jest "Zwycięstwo" Conrada. Opowieść o wierności, odpowiedzialności i odwadze,
która każe podjąć walkę, mimo świadomości przegranej, wobec siły i nikczemności przeciwnika.  
Podejmuje tą walkę  i odnosi zwycięstwo, mimo przegranej - bowiem ginie kobieta,
w której obronie między innymi staje, chociaż ona ginie zasłaniając go
własnym ciałem przed śmiercionośną kulą.
Wydawać by się mogło, że tytuł powieści jest szyderstwem wobec losów bohaterów.
Ale jest to apoteoza zwycięstwa ducha nad materią.
Wiele lat temu ktoś podjął się adaptacji tej powieści na język teatralny.
Pamiętam co mnie  uderzyło, że kobieta która jest w pewnym sensie
przyczyną konfliktu, była określona mianem prostytutki.
Co  mnie, młodego idealistę zabolało, jako nadużycie jeżeli nie kłamstwo.
Bo dla mnie istotny był człowiek, ta kobieta skrzywdzona przez los,
która spotkała  człowieka, który w niej też dostrzegł człowieka
i w imię człowieczeństwa podjął  walkę w obronie ich związku i życia.
I sądzę, że bohatera powieści Kapitana ...., można określić mianem idealisty,
która to postawa, czy światopogląd  jest mi bliski. I sądzę, że tytułowe "Zwycięstwo"
jest właśnie zwycięstwem szlachetnego idealizmu nad  nikczemnością.


Skracałem to i skracałem, żeby zmieścić się w 2500 znakach - ale nie udało się.
A i tak jednymi z moich ulubionych książek pozostaną
"Korsarz" tegoż Conrada i "Złota strzała"
obie o miłości.
Zwycięskiej i tragicznej.
Kurczę, mam zagwozdkę. Czyli problem. Otóz brałem udział w jarmarku
w związku ze zjazdem przedstawicieli organizacji “cittaslow” - który odbywał się
w skądinąd pięknym miasteczku Lidzbark Warmiński.
Na marginesie - jaka szkoda, że okolice rynku zostały zabudowane typowymi,
“PRElowskimi” blokami, które są “ni priczom” wobec starych kamieniczek.
Takie to były czasy prześwietnej socjalistycznej działalności.
Ale problem dotyczy czego innego, chodzi o wystawiane przez rzemieślników
i pseudo rzemieślników wyroby. Bowiem oprócz stoiska z pięknymi koszami
i innymi wyrobami wikliniarskimi, czy innego, z wyrobami ceramicznymi,
 zarówno ze wzorami starymi jak i nowymi, współczesnymi - były stoiska
przedstawiające działalność amatorów, zarówno malarzy, jak i fabrykantów
wyrobów różnych - w zamiarze -, dekoracyjnych.
 A to obrazy tworzone z nasion kukurydzy, fasoli, kaszy, a to bukieciki
tworzone z tiulu, gąbki i materiałów tekstylnych.
Płaskorzeźby wycinane  z gąbki, czy jakiegoś innego materiału
Były również pseudoobrazki na deseczkach robione z kalkomani,
czyli produktu fabrycznego z napisem wypalanym “Gość w dom, Bóg w dom” .
Nie mam nic przeciwko gościom, a tym bardziej Bogu.
Nie mam nic przeciw swobodnej twórczości pani, które po przejściu na emeryturę
chce swój wolny czas poświęcić malowaniu kwiatów, albo robieniu ich z gąbki.
Bo to jest wspaniałe, że ma potrzebę jakiejś działalności,
wyrażenia swoich tęsknot czy marzeń. W porządku, ale...
Ale jest to twórczość kiczowata, to znaczy w moim rozumieniu
nie wnosząca  nowych wartości w sztukę,
a jedynie nieudolnie naśladująca pewne wzory..
Nie krytykuję tej pani, a jedynie oddziaływanie na środowisko,
na innych mało wykształconych i krytycznych odbiorców,
ludzi dla których jest to sztuka.
Jednym słowem Ci ludzie kształtują gust i wrażliwość potencjalnych odbiorców.
Dla przechodnia po stoiskach  jarmarku będzie ciekawszy obrazek
zrobiony z kukurydzy i fasoli niż koszyk wypleciony z wikliny.
Ponieważ dla niego koszyk jest przedmiotem użytkowym, a nie dziełem artystycznym.
Koszyka nie powiesi na ścianie, tylko umieści w nim jajka,
a obrazek z kukurydzy powiesi na ścianie, i jeszcze powie jak to twórca
musiał się namęczyć ,bo zapewne użył 1000 ziaren tejże.
Muszę uczciwie powiedzieć, że między tymi stoiskami było i moje
z linorytami i obrazkami, ono jednak nie cieszyło się tak dużym zainteresowaniem.
I oto w moim sercu powstała zadra, czyli złość, że na moje obrazki
nikt nie zwraca uwagi, już nie mówię o ich kupieniu.
 A tymczasem Pani  z obrazkami z kukurydzy, czy z kwiatami z gąbki
sprzedała ich kilka, czy kilkanaście.
Jednym słowem mój tekst wyraża żal i zazdrość, że nie moje “dzieła”,
ale sąsiada cieszyły się większym “wzięciem”.
No cóż, przyznaję się bez bicia.
Ale na poważnie, sądzę, że warto się zastanowić, jak to zrobić,
żeby tacy “twórcy” amatorzy mogli się jakoś realizować,
a jednocześnie nie kreować i nie nadawać kierunków,
 czy mody wśród mało wykształconych odbiorców.
I jeszcze jedno spostrzeżenie wyniesione z parogodzinnego śledzenia
historii tegoż jarmarku. Otóż większość ludzi, zarówno starszych jak i młodszych,
na dzieciach kończąc, jest przyzwoicie, ba - modnie i ciekawie ubranych.
Sądzę że tacy sami ludzie, czy tak samo ubrani są na jarmarku w Warszawie,
Reszlu, Amsterdamie czy innym małym miasteczku w Europie.
Czyli, że dzięki otwarciu, nie tylko dosłownym - granic, czyli globalizacji,
do wszystkich ludzi docierają pewne wzorce, mody i “tryndy”.
Jedynie w kwestii kultury, jej odbioru, jej znajomości - mam na myśli,
nie “wysoką”, ale tą średnią, na poziomie podstawowym - jest kiepsko.
W dalszym ciągu pani ubrana po europejsku, będzie przedkładać
obrazek z gąbki, czy kukurydzy, nad koszyk, pięknie i funkcjonalnie wypleciony,
czy piękny ceramiczny “trojak”, czy kogutka gwizdawkę albo drewnianego
 motyla na kółkach machającego skrzydłami.
Raczej swojemu dziecku kupi plastikowy pistolet w którym wraz
z trzaskiem wystrzałów, migają kolorowe światełka.
I to jest smutne, i nie wiem jak temu zaradzić. Pomyślał “zbawca” świata.
Ale dlatego Gimnazjum w mojej gminie zafundowałem galerię grafik.
Na razie moich - przepraszam za chwalenie się - chociaż i wstydzić się nie mama czego.
Ale sądzę, że to jest jedna z dróg edukacji młodych ludzi, może chociaż część
z nich w przyszłości na takim jarmarku popatrzy na różne wyroby myśli ludzkiej
z trochę innej perspektywy, innymi oczami. Jak zawsze w młodych widzimy ratunek.
Oby te koła ratunkowe nie zatonęły wraz z ich pasażerami.
PS. Występowali tam też różni artyści. A zatem były chóry, zarówno młodych
dziewcząt i chłopców, jak i starszych pań, prezentujący folklor  “czysty”,
jak i w nowych, czy nowoczesnych aranżacjach. Byli również miejscowi Raperzy.
Jak sądzicie którzy przypadli mi bardziej do serca? Pytanie warte jednej mojej grafiki
dla prawidłowej odpowiedzi - dowolnie wybranej z opłaconą dostawą.
Czas - start.


"Świat bez sztuki naraża się na to, że będzie światem zamkniętym na miłość".
- to słowa Jana Pawła II wyjęte z bloga - "O sztuce"
jak miło mieć potwuerdzenie własnych obaw w spostrzeżeniach innych ludzi.

czwartek, 23 czerwca 2011

miałem za mało czasu...


No i tak. Byłem trzy tygodnie w szpitalu rehabilitacyjnym w Górowie Iławieckim
- jakieś 10 km od granicy z Obwodem Kaliningradzkim, 25 km na zachód od Bartoszyc.
Hartowałem mięśnie lewej nogi, która mało pracowała przez ostatnie sześć lat.
A poza tym uczyłem się chodzić o kulach. Dużo mi dały te trzy tygodnie ćwiczeń,
ale żeby poczuć się pewniej na nogach muszę jeszcze wiele ćwiczyć.
A szpital zrobił na mnie wyjątkowo miłe wrażenie, ładnie i funkcjonalnie rozmieszczone
poszczególne budynki z łatwym połączeniem.
Pokoje dwu, i trzyosobowe, bardzo sympatycznie urządzone,
na szczęście bez telewizorów - chyba, że ktoś przywiózł swój.
A poza tym piękny park, w którym spędzałem większość wolnego od zajęć czasu,
oczywiście czytając książki z biblioteki która liczy około 600 książek.
Większość to oczywiście Ladlumy i Harlekiny, ale też trochę polskiej klasyki.
Bardzo zaskoczył mnie fakt, że poza budynkami  szpitalnymi można było palić papierosy.
Nie miałem okazji zapytać Panią Dyrektor, co skłoniło ją do takiej decyzji

 - dość zaskakującej.
Przypuszczam, że chęć oszczędzenia dodatkowego stresu pacjentom,

głównie po porażeniach, którzy i tak mieli dość zmartwień,
a nikotyna i tak nie wpłynie na stan ich zdrowia.
Żeby tylko  ktoś, broń Boże nie zrozumiał  tego jako pochwałę palenia papierosów -
absolutnie nie. Tyle tylko, że nałóg ten jest dla  wielu trudnym do zwalczenia.
To nie są żadne komplementy - to prawda - wszyscy, począwszy od lekarzy, poprzez
rehabilitantów, pielęgniarki i personel pomocniczy - bardzo sympatyczni i życzliwi.
Wiem co mówię, bowiem w szpitalach w których bywałem, niestety zdarzały się osoby,
mówiąc delikatnie - niedelikatne. I to zarówno lekarze jak i inny personel.
Również kuchnia była przyzwoita, wszystkie zupy smaczne chociaż
 - co oczywiste, mało solone. A ja przeczytałem artykuł w “Polityce” w którym wpływ soli
na nasze zdrowie nie jest tak jednoznaczny, oczywiście jeżeli  ktoś nie przesala.
No i wielka radość - był basen, nie ważne że wielkości pięciu metrów na trzy,
ale co za radość codziennie popływać pół godziny i dlatego zrobić masaż mięśni
pod strumieniem wody w specjalnym urządzeniu zainstalowanym w basenie.
Jednym słowem  spędziłem miło i pożytecznie owe trzy tygodnie.

PS. Rozśmieszyła mnie podsłuchana rozmowa pewnej niedzieli.
Otóż mówił pan do pana, że jakie to szczęście, że niedziela już się kończy,
 i zaczynają się od poniedziałku, ćwiczenia parogodzinne bo tak się dłuży wolny dzień.
Ja miałem za mało czasu, czytając zdarzyło mi się ledwo zdążyć na owe ćwiczenia.
Ale miałem również czas na zrobienie czterech niewielkich linorytów.

piątek, 17 czerwca 2011

Zawsze tak było!?!? ?


Oj, wiele chciałbym napisać, tylko, że nie wiem czy warto.
Myślę o jednym z pacjentów, który zdominował swoim donośnym głosem,
 o niezbyt miłym tembrze  - cały szpital.
O ile do tej pory wychodziłem z książką na taras,
lub do parku żeby wśród szczebiotu licznego ptactwa czytać
 w cieniu klonów i pachnących , właśnie kwitnących jaśminów
 - tak teraz musiałem znaleźć inne odległe miejsce,
 żeby nie słyszeć tego nachalnego, wszędzie wdzierającego się głosu.
O samej treści owych niekończących się opowieści nawet nie warto wspominać.
Jest to zbiór, anegdot, kawałów, opowieści z "życia", dowcipów "na temat"
 - wszystko wulgarne, płytkie - ale głośne.
Podzieliłem się pytaniem refleksją z innym panem,
który wybrał te odludne i ciche miejsca co ja -
"Dlaczego delikatność, wrażliwość, czy po prostu łagodność,
muszą ulec pod nawałą wulgarności
i chamsta". Dostałem odpowiedź - "Zawsze tak było".
Jakież to przygnębiające i smutne. a przecież tak oczywiste.
Chamstwo to siła, brutalność, czyli przeciwieństwo delikatności, czyli słabości.
Chociaż nie czuję się słabym, ale też nie potrafię podjąć skutecznej walki z tym chamstwem.
Z jednej strony wygoda i obawa przed reperkusjami, a z drugiej świadomość, że takiego sześćdziesięcioletniego chama nic już nie jest w stanie zmienić,
chyba że będzie to udar - wybacz mi Panie Boże, nikomu nie życzę,
- ale też mam świadomość, że to nie zmieni człowieka,
tylko nie da możliwości uzewnętrznienia jego chamstwa.
Czy mamy zatem odwrócić się i powiedzieć "Nic nie widziałem” ,
- założyć sobie zatyczki do uszu? Sam nie wiem.
Czasami tak robię, a czasami szlag mnie trafia i walę na odlew, jak popadnie.
Jedyna pociecha, że nie rękoma. Chociaż często słowo może mocniej uderzyć niż ręka.
Oby tylko pewne było że to jest ten cel. To by było na tyle, wracam do kolejnej lektury.

piątek, 10 czerwca 2011

"Truskawki w Milanówku..."

Do tych, którzy tęsknią, nota bene – ja też. Jestem w fajnym szpitalu na rehabilitacji.
Po prostu uczą mnie chodzić na dwóch nogach – a razie, bo mam ambitniejsze plany.
Właściwie już za dziesięć dni powinienem  być w domu, chociaż nie wykluczone,
że zostanę tydzień dłużej. Jak mówiłem, też mi się ckni, chociażby
do właściwych mojemu gadulstwu – wynurzeń.
Ale za to czytam, od Tołstoja po Żeromskiego i „Dzieci Arbatu” Rybakowa.
Uderzyło mnie przepiękne opisy przyrody, zarówno u Tołstoja jak i Żeromskiego.
Chociaż ten ostatni to już trochę czasami przesadza, ale lubię te opisy.
I tak, jak kiedyś zachwycałem się krajobrazami dalekich mórz i wysp
Oceanu Indyjskiego i Pacyfiku u Conrada.  
Tak teraz ze wzruszeniem poruszam się po naszych rodzimych, polnych, prostych, wiejskich.
Ze skowronkiem niewidzialnym, dzwoniącym radośnie w błękicie, po słodkie trele słowików, niezmordowanych w swej miłosnej pieśni - do świtu. Z tymi banalnymi brzozami
i wierzbami płaczącymi, z listowiem drżącym a srebrnym osik i olch.

Zapominam gdzie jestem, chociaż jest tu właściwie
bardziej jak w sanatorium niż w szpitalu.
Z pięknym parkiem z jego ptactwem wszelakim, jak z drugiej strony
ze stawem porośniętym rzęsą szaro-zieloną. A na nim kaczki z mnóstwem kaczątek.
Właśnieśmy onegdaj uratowali jedną taką zawzięcie wiosłując łapkami – kuleczkę.
Jej matka nieopatrznie zbliżyła się do drugiej matki z małymi
i tamta porwała jedno kaczątko i zaczęła je topić.
Dopiero nasza interwencja w postaci wrzasków straszliwych spowodowała
zaniechanie mordu na naszych oczach.
A ja ze ściśniętym sercem obserwowałem wysiłki malucha żeby odnaleźć
i dobić do bezpiecznego portu matczynej piersi – że się tak wyrażę.
Ależ jestem sentymentalny, zapewne niejeden czytelnik powie.
A tak, jestem i nie wstydzę się tego.
Wzruszają mnie niebywale wszelkie objawy życia w przyrodzie i jej małe tragedie.
Ale również wzruszył mnie mój współlokator
kiedy wczoraj opuszczał Szpital i wracał na łono rodziny.
Odszukał mnie i dał znać na migi – bowiem po udarze, mało że z trudem się porusza,
ale również nie mówi. Otóż uścisnął mi  dłoń jedyną, lewą sprawną ręką
a gdy odjeżdżał zobaczyłem łzy w jego oczach. Nie wiem, czy to dlatego,
że dzieliłem się z nim truskawkami w śmietanie i z cukrem, czy dlatego,
że rysowałem mu litery w bloku rysunkowym i próbowaliśmy układać jakieś wyrazy.
Pani Doktor powiedziała, że to na nic, że za wcześnie i dlatego szybko
zrezygnowałem z tej formy porozumienia się.
A być może gdybym dłużej to robił, on znalazłby drogę do naszych serc i umysłów.
Sam się wzruszyłem i potem puknąłem się głowę, że przecież mogłem mu dać,
chociaż jedną z grafik na pamiątkę. Było, minęło. Na razie to tyle.

Może uda mi się wrzucić ze dwa zdjęcia z mojej obecnej przystani.

13.06.2011. Po "połedniu".
Powinienem dorzucić jeszcze jedno zdjęcie z basenu, ale to po powrocie.
Za tydzień z okładem.

niedziela, 29 maja 2011

“Brat-łata” rehabilituje się.

Siedzę jak na szpilkach, nie wiem gdzie się  podziać.
Raz, że nieproszony i niesympatyczny gość plącze się po mieszkaniu, a dwa,
że jutro rano idę do szpitala na rehabilitację, na trzy tygodnie.
Żebysz to na tydzień, ale trzy - to straszne - dla mnie. Po pierwsze obce miejsce,
po drugie nie człowiek o sobie stanowi, ale instytucja, staję się bezwolny.
Trzy - tracę kontakt ze światem który stał mi się przyjazny, z listami od i do przyjaciół.
Biorę ze sobą kawałek linoleum, to zrobię parę linorytów, biorę blok rysunkowy i listowy.
Biorę radio, ale nie chce mi się strasznie.
Będę musiał szukać jakichś zakątków, gdzie mogę zapalić,
ktoś będzie za mną ganiał, opieprzał mnie, ja będę czuł się winny,
 jak przedszkolak, co nie zjadł kaszki.
Będę martwił się myślą, że brat z tym drugim demolują chałupę.
Oczywiście trochę koloryzuję, aż taki spięty nie jestem, ale zawsze trochę niepokoju jest.
Chociaż przecież nigdy nie miałem problemu w kontaktach międzyludzkich.

Jak mówiła Halinka
- z którą mam nadzieję spotkać się na rejsie - jestem “Brat-łata”.
Oj bracie przeżyj to i naucz się chodzić jak człowiek.

Jednak moje obawy co do pozostawienia chaty tym dwóm panom mają uzasadnienie.
Bo jak powiedziałem Leszkowi, że po powrocie nie chcę tutaj widzieć jego "przyjaciela"
to usłyszałem w odpowiedzi, - "Co ja chcę to moja sprawa".
Groźnie to zabrzmiało i niepokojąco. Mam nadzieję, że to tylko jego pieprzenie.

...ile lat mi jeszcze zostało?


Odilon Redon - Płaczący pająk

Oto do czego prowadzi obcowanie z internetem.
Do tego, że człowiek nie ma czasu sam coś stworzyć,
tylko znajduje coraz to nowych, nieznanych twórców.
A każdy jest ciekawy, intrygujący dający do myślenia, czy przeżywania.
Każdy jest inspirujący, ale nie ma czasu wykorzystać tych inspiracji.
Tobie dziewczyno dobrze, jeździsz, oglądasz, przeżywasz, opisujesz.
I to jest  Twoje życie, a ja co mam zrobić? Chciałbym i napisać do Ciebie
o tym co mi pokazałaś, i o tym jakie wspomnienia, jakie marzenia wywołałaś.
Ale chciałbym  również wziąć dłuto do ręki i samemu coś stworzyć.
A kiedy mam to zrobić “Osiołkowi w żłobie dano...”

To ukłon w stronę Autorki bloga - "osztuce"
A tu mi przyjaciel, "po przyjacielsku" przysyła zdjęcie Góry Synaj
ale są tam również rozważania na temat dylematu Mojżesza,
który musi go rozwiązać i dylematy tego, który o tym pisze.
A ja znowu mam dylemat.
Kiedy mam wziąć do ręki to dłuto? A tu mi w głos rzewny, nostalgiczny
- Bessie, wplata się głos kukułki za oknem,
i zaczynam liczyć ile lat mi jeszcze zostało. Zostało do czego?
Zdzisław Milach - Karta Noworoczna -
Nomen omen - 1993 - dni, tygodni, lat?
Matuzalem kłania się.

sobota, 28 maja 2011

de gustibus non est disputandum


Andrzej przysłał mi parę zdjęć po burzy u niego we młynie.
Właściwie wystarczy mieć dobry aparat i siedzieć w jednym miejscu,
i przeżywać, obserwować, rejestrować to wszystko co się wokół nas dzieje.
Nie musi być Sahara, Himalaje, czy wyspy na Morzu Chińskim
- wszystko wokół nas jest cudowne, nieprawdopodobne, zachwycające.
Danusia mi pisze:
“Oj rozczulasz mnie tym, co piszesz na swoim blogu....
...Dostrzegasz piękno tam, gdzie inni go nie widzą, potrafisz się cieszyć drobiazgami,
potrafisz bardzo trafnie opisać rzeczywistość...”
A mnie się wydaje, że ja tylko rzeczy niezwykłe pokazuję i opisuję.
Dobrze napisałem - “wydaje mi się”. Nastawiłem sobie płytę Billie Holiday,
z myślą o tym że Wy też chętnie posłuchacie. Ale zdałem sobie sprawę, że przecież niekoniecznie.
Może wolicie Stana Getza, albo tego, no,  jak on się nazywa?
Takie włosy ma na fioletowo,czy różowo - Polak, ta muzyka to się nazywa
chyba diskopolo, czy coś takiego.Ja nie przepadam.
Tak samo przecież może być z pejzażami, może Wam nie przeszkadzają te wiatraki.
Może one są piękne. W końcu podobno Nowy York też jest piękny, pamiętam dawno temu,
Jasiu Sawka mówł, że jest on (NY) - cudowny. Ja oglądając film z NY jestem przrażony,
a co dopiero tam się znaleźć. Ale ja jestem anachroniczny,
gdy tymczasem moi obecni sąsiedzisą postępowi, i oni są za postępem.
Na każdej chałupie - nawet tych co biorą zasiłek, - wisi antena satelitarna,
a zaraz obok jest drewniana budka - wiecie co to? Sraczyk, czyli mówiąc kulturalnie “sławojka”.
Właściwie tam powinien stać ten telewizor i odbierać 184 programy, ale zapomniałem -
tam nie ma prądu. Ale teraz, jak postawią wiatraki , co to teoretycznie wytwarzają prąd
to może i w każdym sraczyku będzie prąd, i będzie nowocześnie.
Właściwie to widzę taki pejzaż. Na każdej górce stoi stupięćdziesięciometrowy wiatrak,
jego skrzydła nie kręcą się, nie pracują, bo nie o to chodzi, a pod każdym takim stalowym,
nowoczesnym, chromowanym - stoi drewniany sraczyk,
i w otwartych drzwiach widać na gwoździu,
akuratnie przycięte, strony gazety - niewykluczone,
że “Rzeczypospolitej”, a może to “Wyborcza”.
Gazet nie czytam, to nie wiem co nowocześni sąsiedzi czytaja.
Jeden mój bliski krewny, upiera się, że o gustach nie dyskutuje się,
i na brudnych, odrapanych, z plamami zacieków - ścianach, wiesza ładne obrazki.
Zapewne po to, żeby było w pokoju ładnie. A czy jest ładnie?
O gustach nie dyskutuje się.
"Kto woli popa, kto popadię,
Ja za popadią, jeśli ładna"...

nabijam kabzę - bezskutecznie

Będąc we Francji, w 1987 roku - między innymi na zaproszenie Jeana Marcela Bertranda,
znakomitego grafika i twórcy Ekslibrsów. Spotkałem się również z Cześkiem Zuberem,
z kolei szalonym rzeźbiarzem - w szkle. A prywatnie przyjacielem
- spaliśmy na piętrowym łóżku w akademiku PWSSP , na Pobożnego, we Wrocławiu.
Ale również w czasie jakiegoś wernisażu poznałem znakomitego grafika, którego prace
bardzo mi się podobały. Właśnie dla niego zrobiłem ten ex libris z czaszką -
nota bene - moją, bo jak sobie w Kłodzku rozwaliłem głowę wpadają do kanału Nysy
przy młynie, to zrobiono mi zdjęcie rentgenowskie, ale nie było pęknięć-
zdjęcie wykazało jedynie jakąś śladową obecność szarych komórek, których resztka,
mam nadzieje jeszcze funkcjonuje, mimo usilnych, wieloletnich starań
by je ostatecznie unicestwić. Ale to pararele - ot tak sobie, bo lubię.
Jak widać, wszystkim trzem wymienionym zrobiłem exlibrisy. Wtedy tak miałem.
Zresztą, mam chyba do dzisiaj - lubię obdarowywać, tym, co umiem zrobić.
Przypomniałem sobie te historie, bo właśnie wysyłam paręnaście exlibrisów,
do jakiejś encyklopedii ex librisu - wydawanej, co śmieszne - w Portugalii.
Ale swoją drogą, chcąc nie chcąc jestem już w trzeciej jakby encyklopedii,
bo również jak mi chyba Maciek,a potem i Aurelia donieśli, występuję też
w wydawnictwie pod tytułem “1000 okładek, 1040 stron 340 projektantów”,
i  w jeszcze jednym wydaniu o projektantach okładek.
Aurelia mówi, że ją to dołuje - moje (wątpliwe) sukcesy i ilość prac, które w życiu zrobiłem.
Napisałem jej, że mnie dołuje ilość prac i sukcesy jakie osiągnął Rembrandt,
że nie wspomnę o paru tuzinach innych Tuzów sztuki wszelakiej. Co nie jest prawdą.
Nie dołuje mnie to, a jedynie mobilizuje.
Pamiętam jak skrzętnie notowałem każdy nowy linoryt wykonany tutaj na Warmii,
A teraz jak zrobiłem trzysta pięćdziesiąty, to mam zmartwienie,
bo nie mam siły i cierpliwości do ich drukowania.
W Poniedziałek jest otwarcie wystawy moich prac  w Olsztynie,
w szpitalu gdzie mnie tak skutecznie okaleczali - sam im to zaproponowałem. 
To fragment tekstu do tej wystawy.
No i tak to leci, tu się zaproszę, ówdzie mnie zaproszą,
i nabijam kabzę listy wystaw, nie forsą.
I jak mówiłem chcąc, nie chcąc, tak zwany dorobek rośnie.
A to Aurelia , jak miała niecałe dwa lata, 
siedzi pod krzakami agrestu i wabi kota.
Wtedy  występowała w tym kapelusiku,
bo postanowiła sama ostrzyc się
i trochę jej nie wyszło.

piątek, 27 maja 2011

“Ahoj przygodo, przygodo, ahoj”

 

A zaczęło się zupełnie inaczej. Zaprzyjaźniona Anna, przyjechała któregoś razu do mnie,
że swoimi przyjaciółmi żeby coś ode mnie kupili - jakieś grafiki czy obrazki.
Pooglądali, kupili, pogadaliśmy przy kawie i herbacie.
I już wychodzili, gdy Pan Piotr zagadnął mnie o dwie drewniane omegi stojące na podwórku.
Mówię mu że jestem żeglarzem i parę lat temu ściągnąłem te wraki z myślą o remoncie,
niestety choroba i niepełnosprawność, pokrzyżowały te plany.
A on na to, ż też jest żeglarzem, że mają z przyjacielem łódź żaglową - sasankę,
na Mazurach, w Bogaczewie, na jeziorze Bocznym, niedaleko Giżycka..
Od słowa do słowa, zapytałem, czy byłaby możliwość popływanie na niej,
ja już dziesięć lat nie żeglowałem.
Powiedział, że nie ma sprawy. Co mnie szalenie ucieszyło.
Spotkaliśmy się za jakiś czas, bowiem zamówił u mnie karty wielkanocne
z moimi grafikami. Omówiliśmy się, że za te grafiki będę mógł po życzyć łódkę
na parę dni. A chodziło mi o konkretne dni, kiedy Tosia ma zabukowany tygodniowy rejs,
i właśnie w tym czasie chciałem popłynąć z Aurelią, Marcinem i Wiktorem - dwuletnim,
niejako towarzysząc Tosi w jej rejsie.
Na razie umówiliśmy się na sobotę 21.05. że Pan Piotr zabierze mnie z chałupy i pojedziemy
na łódkę, gdzie będzie również jego wspólnik do łódki. Pan Antoni, w zdrobnieniu, Tosiek,
czyli jak moja wnuczka Tosia - jak fajnie wyszło.
Pogoda była wspaniała, słonecznie i bardzo ciepło, Oni wymyli pokład,
zakładali relingi i grota  na bom, jednym słowem gotowali łódkę do wyjścia.
Ja w tym czasie zrobiłem na metalowym rumplu oplotkę z linki,bo mam awersję do metalu.
Zawsze będzie przyjemniej trzymać w ręku linę chociaż też nie bawełnianą,
a z jakimiś sztucznymi tworami, ale jednak nie metal. Zrobiłem pomiary jarzma sterowego,
bowiem za ich życzliwość postanowiłem wyposażyć łódkę 
- chciałem powiedzieć - pod stopami.
Ale i tak jest to wspaniałe, gdy masz świadomość, że wystarczy postawić żagle
i można wyruszyć na poszukiwanie kolejnej przygody.
“Ahoj przygodo, przygodo, ahoj” - jak mawia obierszyświat Fredman

 .

Nie odbierajcie mi mojego nieba..

 
 Wraca sprawa elektrowni wiatrowych. Nie dadzą  pożyć, muszą wpieprzyć
swoją cywilizację człowiekowi na głowę.
Pamiętam jak na zebraniu z przed roku w Gminie, jakaś pani powiedziała,
że tylko obcy, “warszawiacy” - jak oni nas nazywają - a więc tylko my nie
chcemy wiatraków. My którzy mamy najmniej do powiedzenia.
A oni, miejscowi chcą lepszego życia, cywilizacji, pracy.
Tylko że te wiatraki nie dadzą im lepszego życia, nie dadzą pracy,
a jedynie spieprzą krajobraz, który staje się  coraz rzadszym w Europie.
Tym samym, dobrem coraz bardziej cennym. 
Właśnie to my pogardliwie nazywani “warszawiakami”, mamy tego świadomość,
i dlatego walczymy o te resztki naturalnego krajobrazu.
Dobrze wiem, po kilku latach mieszkania wśród tych ludzi, że nikt z nich
nie zwraca najmniejszej uwagi na krajobraz. Najchętniej by wycięli
wszystkie drzewa, zrównali buldożerami te malownicze pagórki, wyprostowali
i zaasfaltowali  te malownicze, kręte wiejskie drogi. Wystrzelali by, albo wytruli
wszystkie żurawie, bociany, zające, dziki, sarny.A i skowronki, i jaskółki,
a nawet wróble. Wszak już dawno temu Chyła jak prorok śpiewał,
“Chłop żywemu nie przepuści,  jak się żywe napatoczy, ukatrupi je ajuści”.
Postawili by wiatrak przy wiatraku i słuchali śmiertelnie kojącego,
szumu wiatraków Popijać wódę zakupioną za pieniądze z ewentualnych
i wątpliwych  zysków za dzierżawę terenu pod wiatraki.
Nareszcie  “żyli by jak pany” .
Jakież to smutne, już nawet nie wkurzające.  Bo jak walczyć z trwałą,
wyssaną z mlekiem matki (zmieszanym  z alkoholem), dziedziczną, 
niezniszczalną - ludzką głupotę i krótkowzrocznością.
Nie da rady, trzeba by zastosować ich metodę na “żywe” - ukatrupić ich ajuści.

Jak zauważyliście, nie poruszam na tych stronach spraw społecznych,
kontrowersyjnych, bolesnych. Wolę  pisać o  rzeczach i zdarzeniach,
miłych, pozytywnych, optymistycznych. .
Niestety dopadła mnie i chwyciła za gardło - brutalna rzeczywistość.
Jak się dowiaduję, że sprawa elektrowni wiatrowych znowu nabiera rozpędu.
Gdy my walczący, naiwni myśleliśmy że wygraliśmy i bociany zostaną
- że ta sprawa wraca i coraz więcej miejscowych, dotąd przeciwnych
daje się naciągać przez firmy, które wietrzą w tym pieniądze,
nie gwarantując żadnych dla ludzi których przekabacili 
- to się ”nóż w kieszeni otwiera”.
Oczywiście taki baran, też nazywany “warszawiakiem” - co dla mnie
jest policzkiem - co kupił sto hektarów, za  jakieś niewiadome pieniądze 
(ma  z dopłat unijnych niezły grosz - za  frajer), który tu nie mieszka
i ma w dupie krajobraz, a tylko wietrzy interes, da się na to namówić.
Nie mogę się powstrzymać od  wyrażenia swojego żalu i oburzenia.
Weźcie szczury biznesu, hieny  i szakale zysku i mamony,
zrównajcie z ziemią, na płasko, to wszystko co Pan Bo stworzył,
potem to zabetonujcie i patrzcie na to ślepymi oczyma.
Najchętniej widziałbym was  wszystkich rzędem, jak te wasze wiatraki,
zabetonowanych po kolana na tej pustyni, razem z tymi głupcami
których kupiliście - jak wszyscy  zdychacie z pragnienia.,
nie słysząc szumu wiatru w liściach topoli i nie słysząc śpiewu skowronka,
ani klekotu bociana na gnieździe.
Niech wam marsza pogrzebowego grają surmy waszych wiatraków,
po kres waszych dni i dalej - po wieczność. Głupcy.

Miasteczko Bisztynek, należy do stowarzyszenia “Citty słow”
- miast wolno i naturalne żyjących.
Wystąpię do kapituły stowarzyszenia, żeby Bisztynek
wykluczyć z niego. Nie zasługuje na to by być w takim towarzystwie.
Niech wali jak ślepiec, do nowoczesności - po trupach natury.

Widziałem wczoraj, wracając z Mazur, z nad jezior, z łódki “na wiatr”
- bo tylko takimi żegluję - farmę wiatraczną koło Reszla - straszne to.
Widziałem to z odległości paru kilometrów,
a nie nad sobą, gdy zasłania mi niebo.
Nie odbierajcie mi mojego nieba.




Czy tak miało być?

 

Ach,  dostałem wczoraj dwie płyty od Aurelii, ale filmy są bez polskich tekstów, szkoda.
Chyba, że zacznę uczyć się angielskiego.Ale mam za to listy Osieckiej i Przybory.
O Jezu, jakież  cudowne listy do siebie pisali. Pisali wierszami, piosenkami, miłością i tęsknotą.
Tego nie sposób słuchać, to by człowiek jeno płakać chciał z żalu i szczęścia, 

z rzewności i miłości.  Do kogo, do czego? Nie wiem, ale płaczę.
Och jak mi żal, że tak nie umiem, nie potrafię. Że miłości już nie ma, że zapomniałem.
Nie wiem. Ale płaczę. Dla kogo, dlaczego? Nie wiem.
To po prostu wypełnia człowieka do głębi, to drga jakimiś wewnętrznymi strunami.
A mówią, że serce to mięsień, chyba mięśniacy.. Serce to uczucie, to wszystkie uczucia
jak w tyglu zmieszane. Wrzące, stygnące i zapominane, chociaż nie zapomniane.

                                         “Na smutek z uśmieszkiem - deszcz
                                          Na jedną Agnieszkę - deszcz...
                                          ...Na kocham Cię stale - deszcz...
                                         ... Na dalej, i dalej, tam dalej... - deszcz” 

                                                                          “O Jeremi, słowiczy sokole...”


Jaki nieprawdopodobny w swoich uczuciach, w ich wyrazie  - duet tworzyli.
To dialog jednym głosem, na jednej strunie. Strunie srebrnej, która drga echem
długo jeszcze, choć jej już nie ma. To siła  miłości pragnącej, stęsknionej.
Przypominają strofy Cyrana De Bergerac w interpretacji Fronczewskiego.
Pamiętam go w bardzo wzruszającej interpretacji w teatrze telewizji.
Właśnie, niestety głos Machalicy, nie jest dobry.
Za niski i nie mający tego dzwonu wewnętrznego.
Myślę, że  Fronczewski  by pasował, on potrafi mieć ciepły, wzruszający głos.
Co by nie powiedzieć o ich twórczości to zabrzmi źle.
Bo jak przedstawić siłę uczuć płynącą z tych listów-wierszy.
Można ich jedynie słuchać, a może lepiej czytać. Chyba bym wolał.
Jednak dla mnie słowo drukowane jest najpiękniejszym narzędziem
do przekazania uczuć. Jedynie ich piosenki mogą z tym konkurować.
W poprzedniej wersji tekstu napisałem o Abelardzie i Heloizie,
a nie miałem parę dni internetu - proza, nie zapłacony.
Jednak nie chciałem pisać, nie będąc pewny faktów,
więc wykreśliłem ten fragment.
A gdy miałem już dostęp do informacji o Agnieszce Osieckiej,
to znalazłem historię miłości tychże - Heloizy i Abelarda.
Czy mam więcej pisać? Czy to zbieg okoliczności?
Czy tak miało być?

wtorek, 17 maja 2011

ścieżkami sztuk, w obłokach wyobraźni...


Żadnych dyskusji na temat sztuki. Abstrakcyjnej.
Nie-abstrakcyjnej. Dodaję trzy następne.”
Taką otrzymałem odpowiedź od przyjaciela, wraz z  jego następnymi pracami.
To z kolei,odpowiedź na moje utyskiwania i  wątpliwości,
które wyraziłem w poprzednim liście do niego. Ale nie mogę się oprzeć 
konieczności podjęcia rozmowy na ten temat i wyrażenia mojego zdania,
które uległo w międzyczasie pewnej ewolucji, jeżeli nie rewolucji.
Dlatego że przejrzałem na oczy. Spodobał mi się najbardziej ten największy.
A skąd się brały moje zastrzeżenia? A no stąd, że podejrzewałem,
że w sztuce takiej jak ta , za dużo jest przypadkowości
- vide, ta cieknąca czarno granatowa farba, rozmazana.
Że do takiej twórczości nie potrzebny jest warsztat, umiejętność.
Ale to nie prawda, sztuka wyraża emocje, i niezależnie od warsztatu, jeżeli są one
czytelne dla odbiorcy to znaczy, że artysta osiągnął cel - przekazał te emocje.
Ale i tak, jako żem konserwatysta, ten największy podoba mi się najbardziej,
również dlatego, że nie ma tam cieknącej farby. Może to świadczyć
o jakimś uprzedzeniu moim, jakimś błędzie w odbiorze.
Sztuka abstrakcyjna jest jak muzyka. Ktoś powiedział, że muzyka jest
najwyższą ze sztuk, bo jest abstrakcyjna, nie odwołuje się do  rzeczywistości,
a jedynie do naszych uczuć i emocji.
I chyba w tym jest sedno sztuki abstrakcyjnej, że jest najczystszą ze sztuk.
I jedynie od wrażliwości twórcy, jego siły i daru widzenia, zależy
jak będzie na nas działać, przemawiać do nas, grać na naszych zmysłach.
A piszę to, słuchając Gato Barbierego, w muzyce do “Ostatniego tanga w Paryżu”
To muzyka, której słucham od lat i nigdy mi się nie znudziła.
Ktoś powie, że trąbka Davisa  w filmie “Windą na szafot”  -
(ach, cudowna Jeanne Moreau) - jest genialna - może.
A ja wolę nie genialną muzykę Barbierego, z jego tak różnymi klimatami,
nastrojami. Od mrocznych do radosnych - jak Paryskie bulwary wiosną,
albo Cezanna “Śniadanie wioślarzy”. I raz chrapliwy głos saksofonu
wyraża mroczną drapieżność i okrucieństwo, by w innym kawałku
zaśpiewać wraz z paryskim akordeonem piosenkę praczki z Mont martru,
gdy w porannym słońcu, kwiaciarka spłukuje opadłe płatki kwiatów do rynsztoka.
I płynie nim kolorowy, parskający, skrzący się w tym słońcu - strumień wody.
I wtedy te latynoskie, bębnowe rytmy, synkopują plusk strumienia na szczerbach bruku.
Ach jak cudownie w rytm tej muzyki zanurzyć się we wspomnienia ulic
i zaułków paryskich. Wspiąć się stromymi schodami aż na szczyt,
pod Sacre-Coeur i patrzeć na dachy domów z niezliczonymi oczyma mansard
- jakże paryskich - w sinym, przedwieczornym powietrzu nad miastem.
Oto do jakich refleksji  zainspirowały mnie nowe obrazy Julka.
Przespacerowałem się ścieżkami sztuk,  w obłokach mojej wyobraźni.

ni priczom?

poniedziałek, 16 maja 2011

cóż za paradoks...


Parę lat temu dostałem do renowacji kapliczkę, która trochę ucierpiała
od mrozów, wichrów i deszczy. Stoi przy Nadleśnictwie w Bartoszycach.
Musiałem parę fragmentów zrekonstruować, a ten balkonik z balustradką, zrobić nowy,
jak również dać nową dolną część krzyża, która zmurszała.
Ale zrobiłem kilka zdjęć z różnych ujęć i postanowiłem zrobić replikę.
Od postanowienia do realizacji minął rok, ale zrobiłem ją.
Z kapliczką nie było problemu.
Problem był z postacią Chrystusa, bo była to chyba autentyczna,
barokowa rzeźba, zapewne skądś zabrana, z jakiegoś kościoła, nie wiem.
Ale widać było pewien dysonans między
barokową, pełną ekspresji postacią Chrystusa
- a kapliczką która miała dość typową konstrukcję oraz wystrój i ornamentację.
Ciekawy jest również kartusz, który absolutnie nie pasuje do architektury kapliczki.
Tym bardziej, że jest on pusty, gdzie powinny być inicjały, data czy inny tekst.
Problem polegał na tym, że była to piękna rzeźba, realistyczna ale pełna ekspresji.
Ja nie jestem dobrym rzeźbiarzem, dlatego cholernie się męczyłem z nią,
chociaż ja robiłem w lipie, a oryginał był rzeźbiony w dębie i miał piękne pęknięcia
i wypłukane przez deszcz,  śnieg, i wiatr - słoje.
Ale ciekawa rzecz, jeden z przyjaciół, który zobaczył tę postać, mówię o oryginale
 - powiedział, że nie podoba mu się ona, ponieważ jest zbyt powyginana, wręcz pedalsko.
Cóż za bluźnierstwo. A jednak nie, bo mówimy o rzeźbie,
o dziele  sztuki, o tworze człowieka, artysty.
I jak się nad tym zastanowić, to można by powiedzieć,
że komentarz może być bliski prawdy.
Wielu genialnych artystów było gejami. Dzisiaj to jest do przyjęcia i nie wywołuje emocji.
A zatem twórca  mógł w rzeźbionej postaci przedstawić
swoje fascynacje erotyczne - nawet  podświadomie.
Trzeba też liczyć się z tym, że przedstawiane postaci  w różnych epokach wyglądały różnie.
A ta, będąca rzeźbą  barokową, była poddana kanonom tej epoki.
Kapliczka oryginalna wróciła na swoje miejsce, a moja replika na ścianę chałupy.
By po  latach trafić do jednego z przyjaciół w Kłodzku,.
Na ścianie został jedynie krzyż żelazny, kuty, który uratowałem z jakiejś drogi wiejskiej,
gdzie leżał w zburzonym postumencie i niechybnie trafiłby na jakieś złomowisko.
Na “połówkę” by było.
A drugi drewniany zrobiłem sam, robiąc mosiężne,  dekoracyjne okucia na jego końcach.
A Chrystus jest odlewem  cynowym, przyniósł mi go połamanego sąsiad, Kazik, myśląc
- i słusznie, że go uratuję.  Chrystusa, nie Kazika.
Jak widać byłem ratunkiem dla Chrystusa - cóż za paradoks.

A na dole zdjęcie lustra na skrzyneczce z szufladami i sekretnym zamkiem,
oczywiście też drewnianym, który uwalniał rygiel szuflady.
Zrobiłem to na  zamówienie przyjaciela, dla jego córki.

niedziela, 15 maja 2011

między Tuwimem i Hrabalem.

                         Wymiana listów na temat nowego radia między przyjaciółmi: 
                         Odbiór czasami udaje się poprawić przez podłączenie do anteny tv.
                         Jednak nie każdemu wychodzi to na zdrowie.
                         Pod koniec lat sześćdziesiątych Pan Sławek (facet Malitkowej,
                         u której mieszkałem na Prusa we Wrocławiu) próbował zastosować
                         mój pomysł i spadł śmiertelnie z balkonu drugiego piętra.
                         Dobrze, że mieszkasz niżej
                         Konał biedak ładnych kilka godzin w szpitalu.
                         A ja musiałem z Malitkową pójść powiadomić żonę i córkę tego Sławka,
                         porządni ludzie, reakcja spokojna, bez agresji do Malitkowej.
                         Malitka w tym czasie odsiadywał 9 lat za usiłowanie
                         zabójstwa Malitkowej siekierą. Z zazdrości trochę o tego Sławka,
                         a trochę z żalu, że nie uczestniczył w libacji.
                         Jednak siekiera (nie trzonek) złamała się po uderzeniu w łeb Malitkowej,
                         rozwaloną miała tylko rękę, którą się zasłoniła. - Siedź tu kurwo i czekaj,
                         mam w aktówce drugą siekierę - powiedział Malitka. Faktycznie, miał.
                         Siekiery były jego narzędziami pracy, robił w melioracji.
                         Malitkowa jakoś uciekła, 
                         ja byłem jednym z głównych świadków na procesie.
                         Malitka był mniej więcej mojej postury z lat sześćdziesiątych
                         (pięćdziesiąt parę kilo), a Malitkowa około setki kilogramów,
                         ładnie i proporcjonalnie zbudowana.
                         Potrafiła w ciągu dnia wypić dwa litry wódy i funkcjonować.
                         Jej popisowy numer to pozwolenie facetowi, który nie wiedział,
                         ścisnąć jej dłoń swoimi dwiema z całej siły.
                         Nie było widać, że ją boli.
                         Potem ona, w rewanżu brała w uścisk (jedną ręką) dłoń faceta
                         i ten musiał przed nią klęknąć z bólu.  Jeszcze o Malitkowej?. 
                                                                       
                         Pewnie, że jeszcze 

No widzisz, jak można sympatycznie i z humorem opowiedzieć o krwawej łaźni.
Jest tu trochę klimatu Hrabalowskiego - śmiech przez łzy.
Vide “Pociągi pod specjanym nadzorem” i pieczątki na pupie kasjerki
na stacji “Chandra Unyńska” . Uwielbiam takie paralele.
To jak opowieści Faulknera, pełne nie kończących się dygresji.
I w ten sposób przyjacielu znalazłeś się między Tuwimem i Hrabalem.
Sam chciałbym się tam znaleźć.
 Nie tak jak w dzisiejszych kretyńskich i odrażających powieściach,
a szczególnie  filmach, gdzie krew, bez umiaru leje się hektolitrami.
Wiesz, to jak stare filmy o rozbójnikach,
czy nawet mafii - na przykład, gdzie nie epatowano widza litrami krwi
i anatomiczną dokładnością odrąbanych członków.
To jest ta wulgarność i brak wszelkich moralnych i estetycznych zahamowań.
To jest odrażające.
A twoja opowieść jest sympatyczna.
Widać w niej jakieś uczucie do bohaterów. Nie powiem miłości,
ale sympatii i zrozumienia, chociaż i podkpiwania.
Żebysz to ludzie mieli taki zdystansowany i z przymrużeniem oka,
stosunek do otaczającej nas rzeczywistości, do swoich bliźnich.

Ilustracją są styliska, które zrobiłem do moich licznych siekier,
 chociaż nie robię w melioracji.