niedziela, 29 maja 2011

“Brat-łata” rehabilituje się.

Siedzę jak na szpilkach, nie wiem gdzie się  podziać.
Raz, że nieproszony i niesympatyczny gość plącze się po mieszkaniu, a dwa,
że jutro rano idę do szpitala na rehabilitację, na trzy tygodnie.
Żebysz to na tydzień, ale trzy - to straszne - dla mnie. Po pierwsze obce miejsce,
po drugie nie człowiek o sobie stanowi, ale instytucja, staję się bezwolny.
Trzy - tracę kontakt ze światem który stał mi się przyjazny, z listami od i do przyjaciół.
Biorę ze sobą kawałek linoleum, to zrobię parę linorytów, biorę blok rysunkowy i listowy.
Biorę radio, ale nie chce mi się strasznie.
Będę musiał szukać jakichś zakątków, gdzie mogę zapalić,
ktoś będzie za mną ganiał, opieprzał mnie, ja będę czuł się winny,
 jak przedszkolak, co nie zjadł kaszki.
Będę martwił się myślą, że brat z tym drugim demolują chałupę.
Oczywiście trochę koloryzuję, aż taki spięty nie jestem, ale zawsze trochę niepokoju jest.
Chociaż przecież nigdy nie miałem problemu w kontaktach międzyludzkich.

Jak mówiła Halinka
- z którą mam nadzieję spotkać się na rejsie - jestem “Brat-łata”.
Oj bracie przeżyj to i naucz się chodzić jak człowiek.

Jednak moje obawy co do pozostawienia chaty tym dwóm panom mają uzasadnienie.
Bo jak powiedziałem Leszkowi, że po powrocie nie chcę tutaj widzieć jego "przyjaciela"
to usłyszałem w odpowiedzi, - "Co ja chcę to moja sprawa".
Groźnie to zabrzmiało i niepokojąco. Mam nadzieję, że to tylko jego pieprzenie.

...ile lat mi jeszcze zostało?


Odilon Redon - Płaczący pająk

Oto do czego prowadzi obcowanie z internetem.
Do tego, że człowiek nie ma czasu sam coś stworzyć,
tylko znajduje coraz to nowych, nieznanych twórców.
A każdy jest ciekawy, intrygujący dający do myślenia, czy przeżywania.
Każdy jest inspirujący, ale nie ma czasu wykorzystać tych inspiracji.
Tobie dziewczyno dobrze, jeździsz, oglądasz, przeżywasz, opisujesz.
I to jest  Twoje życie, a ja co mam zrobić? Chciałbym i napisać do Ciebie
o tym co mi pokazałaś, i o tym jakie wspomnienia, jakie marzenia wywołałaś.
Ale chciałbym  również wziąć dłuto do ręki i samemu coś stworzyć.
A kiedy mam to zrobić “Osiołkowi w żłobie dano...”

To ukłon w stronę Autorki bloga - "osztuce"
A tu mi przyjaciel, "po przyjacielsku" przysyła zdjęcie Góry Synaj
ale są tam również rozważania na temat dylematu Mojżesza,
który musi go rozwiązać i dylematy tego, który o tym pisze.
A ja znowu mam dylemat.
Kiedy mam wziąć do ręki to dłuto? A tu mi w głos rzewny, nostalgiczny
- Bessie, wplata się głos kukułki za oknem,
i zaczynam liczyć ile lat mi jeszcze zostało. Zostało do czego?
Zdzisław Milach - Karta Noworoczna -
Nomen omen - 1993 - dni, tygodni, lat?
Matuzalem kłania się.

sobota, 28 maja 2011

de gustibus non est disputandum


Andrzej przysłał mi parę zdjęć po burzy u niego we młynie.
Właściwie wystarczy mieć dobry aparat i siedzieć w jednym miejscu,
i przeżywać, obserwować, rejestrować to wszystko co się wokół nas dzieje.
Nie musi być Sahara, Himalaje, czy wyspy na Morzu Chińskim
- wszystko wokół nas jest cudowne, nieprawdopodobne, zachwycające.
Danusia mi pisze:
“Oj rozczulasz mnie tym, co piszesz na swoim blogu....
...Dostrzegasz piękno tam, gdzie inni go nie widzą, potrafisz się cieszyć drobiazgami,
potrafisz bardzo trafnie opisać rzeczywistość...”
A mnie się wydaje, że ja tylko rzeczy niezwykłe pokazuję i opisuję.
Dobrze napisałem - “wydaje mi się”. Nastawiłem sobie płytę Billie Holiday,
z myślą o tym że Wy też chętnie posłuchacie. Ale zdałem sobie sprawę, że przecież niekoniecznie.
Może wolicie Stana Getza, albo tego, no,  jak on się nazywa?
Takie włosy ma na fioletowo,czy różowo - Polak, ta muzyka to się nazywa
chyba diskopolo, czy coś takiego.Ja nie przepadam.
Tak samo przecież może być z pejzażami, może Wam nie przeszkadzają te wiatraki.
Może one są piękne. W końcu podobno Nowy York też jest piękny, pamiętam dawno temu,
Jasiu Sawka mówł, że jest on (NY) - cudowny. Ja oglądając film z NY jestem przrażony,
a co dopiero tam się znaleźć. Ale ja jestem anachroniczny,
gdy tymczasem moi obecni sąsiedzisą postępowi, i oni są za postępem.
Na każdej chałupie - nawet tych co biorą zasiłek, - wisi antena satelitarna,
a zaraz obok jest drewniana budka - wiecie co to? Sraczyk, czyli mówiąc kulturalnie “sławojka”.
Właściwie tam powinien stać ten telewizor i odbierać 184 programy, ale zapomniałem -
tam nie ma prądu. Ale teraz, jak postawią wiatraki , co to teoretycznie wytwarzają prąd
to może i w każdym sraczyku będzie prąd, i będzie nowocześnie.
Właściwie to widzę taki pejzaż. Na każdej górce stoi stupięćdziesięciometrowy wiatrak,
jego skrzydła nie kręcą się, nie pracują, bo nie o to chodzi, a pod każdym takim stalowym,
nowoczesnym, chromowanym - stoi drewniany sraczyk,
i w otwartych drzwiach widać na gwoździu,
akuratnie przycięte, strony gazety - niewykluczone,
że “Rzeczypospolitej”, a może to “Wyborcza”.
Gazet nie czytam, to nie wiem co nowocześni sąsiedzi czytaja.
Jeden mój bliski krewny, upiera się, że o gustach nie dyskutuje się,
i na brudnych, odrapanych, z plamami zacieków - ścianach, wiesza ładne obrazki.
Zapewne po to, żeby było w pokoju ładnie. A czy jest ładnie?
O gustach nie dyskutuje się.
"Kto woli popa, kto popadię,
Ja za popadią, jeśli ładna"...

nabijam kabzę - bezskutecznie

Będąc we Francji, w 1987 roku - między innymi na zaproszenie Jeana Marcela Bertranda,
znakomitego grafika i twórcy Ekslibrsów. Spotkałem się również z Cześkiem Zuberem,
z kolei szalonym rzeźbiarzem - w szkle. A prywatnie przyjacielem
- spaliśmy na piętrowym łóżku w akademiku PWSSP , na Pobożnego, we Wrocławiu.
Ale również w czasie jakiegoś wernisażu poznałem znakomitego grafika, którego prace
bardzo mi się podobały. Właśnie dla niego zrobiłem ten ex libris z czaszką -
nota bene - moją, bo jak sobie w Kłodzku rozwaliłem głowę wpadają do kanału Nysy
przy młynie, to zrobiono mi zdjęcie rentgenowskie, ale nie było pęknięć-
zdjęcie wykazało jedynie jakąś śladową obecność szarych komórek, których resztka,
mam nadzieje jeszcze funkcjonuje, mimo usilnych, wieloletnich starań
by je ostatecznie unicestwić. Ale to pararele - ot tak sobie, bo lubię.
Jak widać, wszystkim trzem wymienionym zrobiłem exlibrisy. Wtedy tak miałem.
Zresztą, mam chyba do dzisiaj - lubię obdarowywać, tym, co umiem zrobić.
Przypomniałem sobie te historie, bo właśnie wysyłam paręnaście exlibrisów,
do jakiejś encyklopedii ex librisu - wydawanej, co śmieszne - w Portugalii.
Ale swoją drogą, chcąc nie chcąc jestem już w trzeciej jakby encyklopedii,
bo również jak mi chyba Maciek,a potem i Aurelia donieśli, występuję też
w wydawnictwie pod tytułem “1000 okładek, 1040 stron 340 projektantów”,
i  w jeszcze jednym wydaniu o projektantach okładek.
Aurelia mówi, że ją to dołuje - moje (wątpliwe) sukcesy i ilość prac, które w życiu zrobiłem.
Napisałem jej, że mnie dołuje ilość prac i sukcesy jakie osiągnął Rembrandt,
że nie wspomnę o paru tuzinach innych Tuzów sztuki wszelakiej. Co nie jest prawdą.
Nie dołuje mnie to, a jedynie mobilizuje.
Pamiętam jak skrzętnie notowałem każdy nowy linoryt wykonany tutaj na Warmii,
A teraz jak zrobiłem trzysta pięćdziesiąty, to mam zmartwienie,
bo nie mam siły i cierpliwości do ich drukowania.
W Poniedziałek jest otwarcie wystawy moich prac  w Olsztynie,
w szpitalu gdzie mnie tak skutecznie okaleczali - sam im to zaproponowałem. 
To fragment tekstu do tej wystawy.
No i tak to leci, tu się zaproszę, ówdzie mnie zaproszą,
i nabijam kabzę listy wystaw, nie forsą.
I jak mówiłem chcąc, nie chcąc, tak zwany dorobek rośnie.
A to Aurelia , jak miała niecałe dwa lata, 
siedzi pod krzakami agrestu i wabi kota.
Wtedy  występowała w tym kapelusiku,
bo postanowiła sama ostrzyc się
i trochę jej nie wyszło.

piątek, 27 maja 2011

“Ahoj przygodo, przygodo, ahoj”

 

A zaczęło się zupełnie inaczej. Zaprzyjaźniona Anna, przyjechała któregoś razu do mnie,
że swoimi przyjaciółmi żeby coś ode mnie kupili - jakieś grafiki czy obrazki.
Pooglądali, kupili, pogadaliśmy przy kawie i herbacie.
I już wychodzili, gdy Pan Piotr zagadnął mnie o dwie drewniane omegi stojące na podwórku.
Mówię mu że jestem żeglarzem i parę lat temu ściągnąłem te wraki z myślą o remoncie,
niestety choroba i niepełnosprawność, pokrzyżowały te plany.
A on na to, ż też jest żeglarzem, że mają z przyjacielem łódź żaglową - sasankę,
na Mazurach, w Bogaczewie, na jeziorze Bocznym, niedaleko Giżycka..
Od słowa do słowa, zapytałem, czy byłaby możliwość popływanie na niej,
ja już dziesięć lat nie żeglowałem.
Powiedział, że nie ma sprawy. Co mnie szalenie ucieszyło.
Spotkaliśmy się za jakiś czas, bowiem zamówił u mnie karty wielkanocne
z moimi grafikami. Omówiliśmy się, że za te grafiki będę mógł po życzyć łódkę
na parę dni. A chodziło mi o konkretne dni, kiedy Tosia ma zabukowany tygodniowy rejs,
i właśnie w tym czasie chciałem popłynąć z Aurelią, Marcinem i Wiktorem - dwuletnim,
niejako towarzysząc Tosi w jej rejsie.
Na razie umówiliśmy się na sobotę 21.05. że Pan Piotr zabierze mnie z chałupy i pojedziemy
na łódkę, gdzie będzie również jego wspólnik do łódki. Pan Antoni, w zdrobnieniu, Tosiek,
czyli jak moja wnuczka Tosia - jak fajnie wyszło.
Pogoda była wspaniała, słonecznie i bardzo ciepło, Oni wymyli pokład,
zakładali relingi i grota  na bom, jednym słowem gotowali łódkę do wyjścia.
Ja w tym czasie zrobiłem na metalowym rumplu oplotkę z linki,bo mam awersję do metalu.
Zawsze będzie przyjemniej trzymać w ręku linę chociaż też nie bawełnianą,
a z jakimiś sztucznymi tworami, ale jednak nie metal. Zrobiłem pomiary jarzma sterowego,
bowiem za ich życzliwość postanowiłem wyposażyć łódkę 
- chciałem powiedzieć - pod stopami.
Ale i tak jest to wspaniałe, gdy masz świadomość, że wystarczy postawić żagle
i można wyruszyć na poszukiwanie kolejnej przygody.
“Ahoj przygodo, przygodo, ahoj” - jak mawia obierszyświat Fredman

 .

Nie odbierajcie mi mojego nieba..

 
 Wraca sprawa elektrowni wiatrowych. Nie dadzą  pożyć, muszą wpieprzyć
swoją cywilizację człowiekowi na głowę.
Pamiętam jak na zebraniu z przed roku w Gminie, jakaś pani powiedziała,
że tylko obcy, “warszawiacy” - jak oni nas nazywają - a więc tylko my nie
chcemy wiatraków. My którzy mamy najmniej do powiedzenia.
A oni, miejscowi chcą lepszego życia, cywilizacji, pracy.
Tylko że te wiatraki nie dadzą im lepszego życia, nie dadzą pracy,
a jedynie spieprzą krajobraz, który staje się  coraz rzadszym w Europie.
Tym samym, dobrem coraz bardziej cennym. 
Właśnie to my pogardliwie nazywani “warszawiakami”, mamy tego świadomość,
i dlatego walczymy o te resztki naturalnego krajobrazu.
Dobrze wiem, po kilku latach mieszkania wśród tych ludzi, że nikt z nich
nie zwraca najmniejszej uwagi na krajobraz. Najchętniej by wycięli
wszystkie drzewa, zrównali buldożerami te malownicze pagórki, wyprostowali
i zaasfaltowali  te malownicze, kręte wiejskie drogi. Wystrzelali by, albo wytruli
wszystkie żurawie, bociany, zające, dziki, sarny.A i skowronki, i jaskółki,
a nawet wróble. Wszak już dawno temu Chyła jak prorok śpiewał,
“Chłop żywemu nie przepuści,  jak się żywe napatoczy, ukatrupi je ajuści”.
Postawili by wiatrak przy wiatraku i słuchali śmiertelnie kojącego,
szumu wiatraków Popijać wódę zakupioną za pieniądze z ewentualnych
i wątpliwych  zysków za dzierżawę terenu pod wiatraki.
Nareszcie  “żyli by jak pany” .
Jakież to smutne, już nawet nie wkurzające.  Bo jak walczyć z trwałą,
wyssaną z mlekiem matki (zmieszanym  z alkoholem), dziedziczną, 
niezniszczalną - ludzką głupotę i krótkowzrocznością.
Nie da rady, trzeba by zastosować ich metodę na “żywe” - ukatrupić ich ajuści.

Jak zauważyliście, nie poruszam na tych stronach spraw społecznych,
kontrowersyjnych, bolesnych. Wolę  pisać o  rzeczach i zdarzeniach,
miłych, pozytywnych, optymistycznych. .
Niestety dopadła mnie i chwyciła za gardło - brutalna rzeczywistość.
Jak się dowiaduję, że sprawa elektrowni wiatrowych znowu nabiera rozpędu.
Gdy my walczący, naiwni myśleliśmy że wygraliśmy i bociany zostaną
- że ta sprawa wraca i coraz więcej miejscowych, dotąd przeciwnych
daje się naciągać przez firmy, które wietrzą w tym pieniądze,
nie gwarantując żadnych dla ludzi których przekabacili 
- to się ”nóż w kieszeni otwiera”.
Oczywiście taki baran, też nazywany “warszawiakiem” - co dla mnie
jest policzkiem - co kupił sto hektarów, za  jakieś niewiadome pieniądze 
(ma  z dopłat unijnych niezły grosz - za  frajer), który tu nie mieszka
i ma w dupie krajobraz, a tylko wietrzy interes, da się na to namówić.
Nie mogę się powstrzymać od  wyrażenia swojego żalu i oburzenia.
Weźcie szczury biznesu, hieny  i szakale zysku i mamony,
zrównajcie z ziemią, na płasko, to wszystko co Pan Bo stworzył,
potem to zabetonujcie i patrzcie na to ślepymi oczyma.
Najchętniej widziałbym was  wszystkich rzędem, jak te wasze wiatraki,
zabetonowanych po kolana na tej pustyni, razem z tymi głupcami
których kupiliście - jak wszyscy  zdychacie z pragnienia.,
nie słysząc szumu wiatru w liściach topoli i nie słysząc śpiewu skowronka,
ani klekotu bociana na gnieździe.
Niech wam marsza pogrzebowego grają surmy waszych wiatraków,
po kres waszych dni i dalej - po wieczność. Głupcy.

Miasteczko Bisztynek, należy do stowarzyszenia “Citty słow”
- miast wolno i naturalne żyjących.
Wystąpię do kapituły stowarzyszenia, żeby Bisztynek
wykluczyć z niego. Nie zasługuje na to by być w takim towarzystwie.
Niech wali jak ślepiec, do nowoczesności - po trupach natury.

Widziałem wczoraj, wracając z Mazur, z nad jezior, z łódki “na wiatr”
- bo tylko takimi żegluję - farmę wiatraczną koło Reszla - straszne to.
Widziałem to z odległości paru kilometrów,
a nie nad sobą, gdy zasłania mi niebo.
Nie odbierajcie mi mojego nieba.




Czy tak miało być?

 

Ach,  dostałem wczoraj dwie płyty od Aurelii, ale filmy są bez polskich tekstów, szkoda.
Chyba, że zacznę uczyć się angielskiego.Ale mam za to listy Osieckiej i Przybory.
O Jezu, jakież  cudowne listy do siebie pisali. Pisali wierszami, piosenkami, miłością i tęsknotą.
Tego nie sposób słuchać, to by człowiek jeno płakać chciał z żalu i szczęścia, 

z rzewności i miłości.  Do kogo, do czego? Nie wiem, ale płaczę.
Och jak mi żal, że tak nie umiem, nie potrafię. Że miłości już nie ma, że zapomniałem.
Nie wiem. Ale płaczę. Dla kogo, dlaczego? Nie wiem.
To po prostu wypełnia człowieka do głębi, to drga jakimiś wewnętrznymi strunami.
A mówią, że serce to mięsień, chyba mięśniacy.. Serce to uczucie, to wszystkie uczucia
jak w tyglu zmieszane. Wrzące, stygnące i zapominane, chociaż nie zapomniane.

                                         “Na smutek z uśmieszkiem - deszcz
                                          Na jedną Agnieszkę - deszcz...
                                          ...Na kocham Cię stale - deszcz...
                                         ... Na dalej, i dalej, tam dalej... - deszcz” 

                                                                          “O Jeremi, słowiczy sokole...”


Jaki nieprawdopodobny w swoich uczuciach, w ich wyrazie  - duet tworzyli.
To dialog jednym głosem, na jednej strunie. Strunie srebrnej, która drga echem
długo jeszcze, choć jej już nie ma. To siła  miłości pragnącej, stęsknionej.
Przypominają strofy Cyrana De Bergerac w interpretacji Fronczewskiego.
Pamiętam go w bardzo wzruszającej interpretacji w teatrze telewizji.
Właśnie, niestety głos Machalicy, nie jest dobry.
Za niski i nie mający tego dzwonu wewnętrznego.
Myślę, że  Fronczewski  by pasował, on potrafi mieć ciepły, wzruszający głos.
Co by nie powiedzieć o ich twórczości to zabrzmi źle.
Bo jak przedstawić siłę uczuć płynącą z tych listów-wierszy.
Można ich jedynie słuchać, a może lepiej czytać. Chyba bym wolał.
Jednak dla mnie słowo drukowane jest najpiękniejszym narzędziem
do przekazania uczuć. Jedynie ich piosenki mogą z tym konkurować.
W poprzedniej wersji tekstu napisałem o Abelardzie i Heloizie,
a nie miałem parę dni internetu - proza, nie zapłacony.
Jednak nie chciałem pisać, nie będąc pewny faktów,
więc wykreśliłem ten fragment.
A gdy miałem już dostęp do informacji o Agnieszce Osieckiej,
to znalazłem historię miłości tychże - Heloizy i Abelarda.
Czy mam więcej pisać? Czy to zbieg okoliczności?
Czy tak miało być?

wtorek, 17 maja 2011

ścieżkami sztuk, w obłokach wyobraźni...


Żadnych dyskusji na temat sztuki. Abstrakcyjnej.
Nie-abstrakcyjnej. Dodaję trzy następne.”
Taką otrzymałem odpowiedź od przyjaciela, wraz z  jego następnymi pracami.
To z kolei,odpowiedź na moje utyskiwania i  wątpliwości,
które wyraziłem w poprzednim liście do niego. Ale nie mogę się oprzeć 
konieczności podjęcia rozmowy na ten temat i wyrażenia mojego zdania,
które uległo w międzyczasie pewnej ewolucji, jeżeli nie rewolucji.
Dlatego że przejrzałem na oczy. Spodobał mi się najbardziej ten największy.
A skąd się brały moje zastrzeżenia? A no stąd, że podejrzewałem,
że w sztuce takiej jak ta , za dużo jest przypadkowości
- vide, ta cieknąca czarno granatowa farba, rozmazana.
Że do takiej twórczości nie potrzebny jest warsztat, umiejętność.
Ale to nie prawda, sztuka wyraża emocje, i niezależnie od warsztatu, jeżeli są one
czytelne dla odbiorcy to znaczy, że artysta osiągnął cel - przekazał te emocje.
Ale i tak, jako żem konserwatysta, ten największy podoba mi się najbardziej,
również dlatego, że nie ma tam cieknącej farby. Może to świadczyć
o jakimś uprzedzeniu moim, jakimś błędzie w odbiorze.
Sztuka abstrakcyjna jest jak muzyka. Ktoś powiedział, że muzyka jest
najwyższą ze sztuk, bo jest abstrakcyjna, nie odwołuje się do  rzeczywistości,
a jedynie do naszych uczuć i emocji.
I chyba w tym jest sedno sztuki abstrakcyjnej, że jest najczystszą ze sztuk.
I jedynie od wrażliwości twórcy, jego siły i daru widzenia, zależy
jak będzie na nas działać, przemawiać do nas, grać na naszych zmysłach.
A piszę to, słuchając Gato Barbierego, w muzyce do “Ostatniego tanga w Paryżu”
To muzyka, której słucham od lat i nigdy mi się nie znudziła.
Ktoś powie, że trąbka Davisa  w filmie “Windą na szafot”  -
(ach, cudowna Jeanne Moreau) - jest genialna - może.
A ja wolę nie genialną muzykę Barbierego, z jego tak różnymi klimatami,
nastrojami. Od mrocznych do radosnych - jak Paryskie bulwary wiosną,
albo Cezanna “Śniadanie wioślarzy”. I raz chrapliwy głos saksofonu
wyraża mroczną drapieżność i okrucieństwo, by w innym kawałku
zaśpiewać wraz z paryskim akordeonem piosenkę praczki z Mont martru,
gdy w porannym słońcu, kwiaciarka spłukuje opadłe płatki kwiatów do rynsztoka.
I płynie nim kolorowy, parskający, skrzący się w tym słońcu - strumień wody.
I wtedy te latynoskie, bębnowe rytmy, synkopują plusk strumienia na szczerbach bruku.
Ach jak cudownie w rytm tej muzyki zanurzyć się we wspomnienia ulic
i zaułków paryskich. Wspiąć się stromymi schodami aż na szczyt,
pod Sacre-Coeur i patrzeć na dachy domów z niezliczonymi oczyma mansard
- jakże paryskich - w sinym, przedwieczornym powietrzu nad miastem.
Oto do jakich refleksji  zainspirowały mnie nowe obrazy Julka.
Przespacerowałem się ścieżkami sztuk,  w obłokach mojej wyobraźni.

ni priczom?

poniedziałek, 16 maja 2011

cóż za paradoks...


Parę lat temu dostałem do renowacji kapliczkę, która trochę ucierpiała
od mrozów, wichrów i deszczy. Stoi przy Nadleśnictwie w Bartoszycach.
Musiałem parę fragmentów zrekonstruować, a ten balkonik z balustradką, zrobić nowy,
jak również dać nową dolną część krzyża, która zmurszała.
Ale zrobiłem kilka zdjęć z różnych ujęć i postanowiłem zrobić replikę.
Od postanowienia do realizacji minął rok, ale zrobiłem ją.
Z kapliczką nie było problemu.
Problem był z postacią Chrystusa, bo była to chyba autentyczna,
barokowa rzeźba, zapewne skądś zabrana, z jakiegoś kościoła, nie wiem.
Ale widać było pewien dysonans między
barokową, pełną ekspresji postacią Chrystusa
- a kapliczką która miała dość typową konstrukcję oraz wystrój i ornamentację.
Ciekawy jest również kartusz, który absolutnie nie pasuje do architektury kapliczki.
Tym bardziej, że jest on pusty, gdzie powinny być inicjały, data czy inny tekst.
Problem polegał na tym, że była to piękna rzeźba, realistyczna ale pełna ekspresji.
Ja nie jestem dobrym rzeźbiarzem, dlatego cholernie się męczyłem z nią,
chociaż ja robiłem w lipie, a oryginał był rzeźbiony w dębie i miał piękne pęknięcia
i wypłukane przez deszcz,  śnieg, i wiatr - słoje.
Ale ciekawa rzecz, jeden z przyjaciół, który zobaczył tę postać, mówię o oryginale
 - powiedział, że nie podoba mu się ona, ponieważ jest zbyt powyginana, wręcz pedalsko.
Cóż za bluźnierstwo. A jednak nie, bo mówimy o rzeźbie,
o dziele  sztuki, o tworze człowieka, artysty.
I jak się nad tym zastanowić, to można by powiedzieć,
że komentarz może być bliski prawdy.
Wielu genialnych artystów było gejami. Dzisiaj to jest do przyjęcia i nie wywołuje emocji.
A zatem twórca  mógł w rzeźbionej postaci przedstawić
swoje fascynacje erotyczne - nawet  podświadomie.
Trzeba też liczyć się z tym, że przedstawiane postaci  w różnych epokach wyglądały różnie.
A ta, będąca rzeźbą  barokową, była poddana kanonom tej epoki.
Kapliczka oryginalna wróciła na swoje miejsce, a moja replika na ścianę chałupy.
By po  latach trafić do jednego z przyjaciół w Kłodzku,.
Na ścianie został jedynie krzyż żelazny, kuty, który uratowałem z jakiejś drogi wiejskiej,
gdzie leżał w zburzonym postumencie i niechybnie trafiłby na jakieś złomowisko.
Na “połówkę” by było.
A drugi drewniany zrobiłem sam, robiąc mosiężne,  dekoracyjne okucia na jego końcach.
A Chrystus jest odlewem  cynowym, przyniósł mi go połamanego sąsiad, Kazik, myśląc
- i słusznie, że go uratuję.  Chrystusa, nie Kazika.
Jak widać byłem ratunkiem dla Chrystusa - cóż za paradoks.

A na dole zdjęcie lustra na skrzyneczce z szufladami i sekretnym zamkiem,
oczywiście też drewnianym, który uwalniał rygiel szuflady.
Zrobiłem to na  zamówienie przyjaciela, dla jego córki.

niedziela, 15 maja 2011

między Tuwimem i Hrabalem.

                         Wymiana listów na temat nowego radia między przyjaciółmi: 
                         Odbiór czasami udaje się poprawić przez podłączenie do anteny tv.
                         Jednak nie każdemu wychodzi to na zdrowie.
                         Pod koniec lat sześćdziesiątych Pan Sławek (facet Malitkowej,
                         u której mieszkałem na Prusa we Wrocławiu) próbował zastosować
                         mój pomysł i spadł śmiertelnie z balkonu drugiego piętra.
                         Dobrze, że mieszkasz niżej
                         Konał biedak ładnych kilka godzin w szpitalu.
                         A ja musiałem z Malitkową pójść powiadomić żonę i córkę tego Sławka,
                         porządni ludzie, reakcja spokojna, bez agresji do Malitkowej.
                         Malitka w tym czasie odsiadywał 9 lat za usiłowanie
                         zabójstwa Malitkowej siekierą. Z zazdrości trochę o tego Sławka,
                         a trochę z żalu, że nie uczestniczył w libacji.
                         Jednak siekiera (nie trzonek) złamała się po uderzeniu w łeb Malitkowej,
                         rozwaloną miała tylko rękę, którą się zasłoniła. - Siedź tu kurwo i czekaj,
                         mam w aktówce drugą siekierę - powiedział Malitka. Faktycznie, miał.
                         Siekiery były jego narzędziami pracy, robił w melioracji.
                         Malitkowa jakoś uciekła, 
                         ja byłem jednym z głównych świadków na procesie.
                         Malitka był mniej więcej mojej postury z lat sześćdziesiątych
                         (pięćdziesiąt parę kilo), a Malitkowa około setki kilogramów,
                         ładnie i proporcjonalnie zbudowana.
                         Potrafiła w ciągu dnia wypić dwa litry wódy i funkcjonować.
                         Jej popisowy numer to pozwolenie facetowi, który nie wiedział,
                         ścisnąć jej dłoń swoimi dwiema z całej siły.
                         Nie było widać, że ją boli.
                         Potem ona, w rewanżu brała w uścisk (jedną ręką) dłoń faceta
                         i ten musiał przed nią klęknąć z bólu.  Jeszcze o Malitkowej?. 
                                                                       
                         Pewnie, że jeszcze 

No widzisz, jak można sympatycznie i z humorem opowiedzieć o krwawej łaźni.
Jest tu trochę klimatu Hrabalowskiego - śmiech przez łzy.
Vide “Pociągi pod specjanym nadzorem” i pieczątki na pupie kasjerki
na stacji “Chandra Unyńska” . Uwielbiam takie paralele.
To jak opowieści Faulknera, pełne nie kończących się dygresji.
I w ten sposób przyjacielu znalazłeś się między Tuwimem i Hrabalem.
Sam chciałbym się tam znaleźć.
 Nie tak jak w dzisiejszych kretyńskich i odrażających powieściach,
a szczególnie  filmach, gdzie krew, bez umiaru leje się hektolitrami.
Wiesz, to jak stare filmy o rozbójnikach,
czy nawet mafii - na przykład, gdzie nie epatowano widza litrami krwi
i anatomiczną dokładnością odrąbanych członków.
To jest ta wulgarność i brak wszelkich moralnych i estetycznych zahamowań.
To jest odrażające.
A twoja opowieść jest sympatyczna.
Widać w niej jakieś uczucie do bohaterów. Nie powiem miłości,
ale sympatii i zrozumienia, chociaż i podkpiwania.
Żebysz to ludzie mieli taki zdystansowany i z przymrużeniem oka,
stosunek do otaczającej nas rzeczywistości, do swoich bliźnich.

Ilustracją są styliska, które zrobiłem do moich licznych siekier,
 chociaż nie robię w melioracji.

sobota, 14 maja 2011

Wolę CAŁUSKI, zamiast NARA.

To fragment mojego listu do Aurelii:
... No to na razie - zawsze w tym miejscu chcę napisać, "nara" 
- ale poprzysiągłem sobie, że nie będę używał tego żargonu,
mimo tego, że czasami pasuje.
Ale już na stare lata, nie będę się starał być nowoczesnym i młodzieżowym.
Nawet jak w blogu cytowałem Twoje słowa - "Szacun tato"
to miałem wątpliwości i opory.
Myślałem czy nie poprawić na "szacunek" ale okazało się, że to nie to.
Bo w Twoim szacun, jest nie tylko szacunek,
ale i podziw, jest bogatsze niż "szacunek".
Tylko, że mnie przez gardło nie chce przejść.
Wolę - całuski, specjalnie dla chorej Tosi.
 Zacytowałem go zamiast pisać od nowa ten tekst, i wyjaśniać.
Ciekawe jest dla mnie, że ludzie wzbogacają wyroby przemysłowe,
jak na przykład samochód, czy odbiornik radiowy,
który mają obecnie tyle “bajerów”, że człowiek w tym się gubi.
W każdym razie ja.
Natomiast jeżeli chodzi o komunikację międzyludzką,
o wyrażanie uczuć, emocji - coraz bardziej ją upraszczają.
Przypomniał mi się wywiad z przed lat z Andrzejem Sewerynem,
gdy mówił on, o wyrażaniu uczuć i określeniach “kochania się”.
Powiedział, że Francuzi, którzy podobno są mistrzami w tym “fachu”,
mają dziesiątki określeń, na tę czynność, w zależności od emocji,
okoliczności, zaangażowania emocjonalnego itd.
Że sztuka epistolarna zaginęła, to oczywiste, chociaż przykre,
ale w dobie SMS, któż by się tym przejmował,
poza takimi starcami jak ja.
Nie jestem - tak mi się wydaje - purystą, nie trzymam się sztywno kanonów,
sam popełniam błędy i tak jak powyżej napisałem, słowo “szacun”
dla mnie wyraża więcej niż szacunek, wzbogaca je.
Lecz żeby to wyrazić co powiedziała Aurelia, musiałbym napisać
- “Wielki szacunek i podziw dla twojej twórczości”.
A tymczasem, krótkie, zniekształcone słowo wyraża to zdanie.
Cóż z tego skoro wydaje mi się, nie wiedzieć czemu - wulgarne.
Ja wolę, śladem Tuwima , napisać “Wisienne kwiatki” zamiast - Kwiaty wiśni.
Lub “widoczne, niewidoczne - mgielne”
Wolę CAŁUSKI, zamiast NARA.

rysunek Aurelii Milach

liczyć, jak jajka - na kopy.

Jeden ze znajomych, stwierdził, że chyba prowadzę dziennik linorytów.
Tak, jest to kronika zamieszkania w siedlisku, kronika wypadków,
zdarzeń, zmian. Dotyczy to zarówno samej chałupy jak i obejścia.
Notuję na linoleum pory roku, pory dnia. Wschody i zachody słońca.
Jak również tych miejsc w okolicy do których dojadę na rowerze.
Zamieć na podwórku i mróz na szybach okien. I deszcz zmywający kurz z szyb.
Odloty i przyloty bocianów, wypasanie kozy, zakup kogutów, nową budę lizusa.
Karmnik dla sikorek i gniazdo bocianie.
Nie pominę też paru wiatraków które kręcą się w sadzie i przy budzie,
ani mojego gołębnika w którym aktualnie zabrakło gołębi.
Jak i kur w kurniku, bo wybiła je kuna, czy łasica i trzeba będzie kupić nowe.
Jest też zbiór kart Noworocznych, które robię od lat,
 ale wcześnie w innej technice - cynkografii.
A potem szukając czegoś, przerzucam szpargały i trafiam na blachę,
albo linoleum i nie pamiętam, że to ja zrobiłem - dziesięć lat temu,
dwadzieścia, trzydzieści. O cholera -” To jestem taki stary?”
“Ja to zrobiłem? Kiedy, dlaczego?”
Linoryty mam wszystkie, albo prawie wszystkie zeskanowane.
Ale wcześniejsze grafiki z  blach, niestety nie, poza kilkunastoma.
A jest ich około dwustu. Pewnie, że lepiej by było wszystkie wydrukować
i chociażby włożyć do jakichś  klaserów, i mieć.
Ale “skąd wziąć ludzi” do tej roboty.
Wydawałoby się, że nie jestem typem chomika - co jakiś czas robię czystki.
W końcu tych kilka, czy kilkanaście przeprowadzek w życiu,
też “oczyściło zbiory”.
Ale jednak zbiera się tych “skarbów” nie do wyrzucenia - od groma.
Jak miałem mniejszą “produkcję” to miałem jakiś zbiór podstawowy,
do ewentualnej ekspozycji. A jak się namnożyło tego, to już nie ogarniam.
Pamiętam, jak na którejś z wystaw  - chyba kolejna w Kłodzku,
Mira Bernat powiedziała - “Aleś ty tego natłukł”.
Czyli dobrze mówię, że powinienem liczyć - jak jajka - na kopy.

pejzaże, winiety

A com się namordował, żeby w ten brzozowo-osikowy pejzaż
wsadzić latarnię morską Kereon, to już moja słodka tajemnica.
W końcu udało się, tylko po to żeby zrobić winietę do bloga.
Winietę która byłaby wizytówką moich marzeń i fascynacji,
a jednocześnie była wizytówką mojego miejsca na ziemi.
To stawek przy drodze do Księżna, nad którym czasami udaje mi się
 zdybać czaplę brodzącą brzegiem.
Być może to ta co przedwczoraj leciała na obejściem,
na początku wziąłem ją za jakiegoś drapieżnika,
dopiero sąsiadka wyprowadziła mnie z błędu,
zwracając uwagę na  szyję złożoną na grzbiecie.
A nazajutrz rano obserwowałem przez chwilę takiego małego ptaszka,
to nie Pokrzewka Czarniawa, bo za duża, ale tak wyglądał.
Kręcił się po wisience.
Dzisiaj sad  wygląda smutno, bo zachmurzony i wietrzny,
ale zapewne cieszy się bo napił się deszczu.
Wczorajsza burza co szła gdzieś w okolicy dalekimi grzmotami,
zerwała część przekwitłych kwiatów z drzew. Ale dobrze, że trochę popadało
o czym świadczą kałuże na drodze, bo już było bardzo sucho.
A Lizus schował się w sieni, bo jak wszystkie psy boi się grzmotów.
Ciekawe dlaczego koty są obojętne na grzmoty i śpią sobie w najlepsze,
gdy pies podkula ogon i chowa się pod stół.
Jednym słowem życie toczy się swoimi utartymi koleinami

piątek, 13 maja 2011

I smuga wiatru - jak tchnienie słodkie...

Szukałem u Tuwima, szukałem u Gałczyńskiego,
żaden z nich nie napisał
wiersza o sadzie zakwitłym wiśniami i jabłoniami w maju.
Chyba ja muszę napisać, żeby i dla tych co widzą,
i dla tych co słyszą był odczuwalny
ten wybujały oszałamiający sad.
Ze swoją żółtą, słoneczną ściółką kwiatowo-mleczną.
Z różem różowym - okazałych, wybujałych kwiatów jabłoni,
z którymi w konkury, ale delikatne idzie, bo sam delikatny
kwiatuszek wiśni.
Bielą srebrzystą, a ciepłą, przytulną choć ulotną.
Dla tych co słyszą, niech zaśpiewają dzwoneczki płatków,
jak dzwonek skowronka niewidocznego w błękicie.
Niech zaśpiewają struny nici pajęczych,
co snują się widoczne, niewidoczne - mgielne.
Na których słoneczne pajączki grają,
i smuga wiatru - jak tchnienie słodkie.
Niech zobaczą zamknąwszy oczy,
Niech usłyszą serca uchem,
Niech poczują zapachu wspomnienie
.

                                    "Halo, halo! Tutaj ptasie radio w brzozowym gaju
                                    Nadajemy audycję z ptasiego kraju.
                                    Proszę, niech każdy nastawi aparat,
                                    Bo sfrunęły się ptaszki dla odbycia narad:
                                    Po pierwsze - w sprawie,
                                    Co świtem piszczy w trawie?
                                    Po drugie - gdzie się
                                    Ukrywa echo w lesie?
                                    Po trzecie - kto się
                                    Ma pierwszy kąpać w rosie?
                                    Po czwarte - jak
                                    Poznać, kto ptak,
                                   A kto nie ptak?
                                   A po piąte przez dziesiąte
                                   Będą ćwierkać, świstać, kwilić,
                                   Pimpilikać i pimpilić..."

I któż dorówna mistrzowi, trzeba by na nowo narodzić się.

A to sad przed burzą z płatkami wisiennymi, wiosennymi - co uleciały...
Gdzie? W dal.
  

środa, 11 maja 2011

Są rzeczy na niebie i ziemi...

Opisałem przyjacielowi drobny incydent:
Rozmawiałem na skypie z Aurelią i ona mówi, że robi plakat do występów blues brothers
i że musi dodać jeden napis taką czcionką, prostą ze ściętymi rogami.
Ja pytam jak brzmi napis - "legend".

Piszę napis, znajduję czcionkę i w trzy minuty odsyłam jej.
A za chwilę dostaję emaila z oryginalnym plakatem , do którego miała dorobić napis

i okazuje się, że znalazłem jej identyczną  czcionkę i jeszcze jedną pokrewną.
Fajnie jest zdać sobie sprawę że rozmawiało dwóch fachowców,
a jednym z nich jest własna córka.
A w odpowiedzi usłyszałem:
Dobry kontakt z własnymi dziećmi nie ma ceny, szczerze grrratuluję.

Dziękuję. Ale jest w tym jeszcze coś. Świadomość, że ojciec nie jest jeszcze
starym “zgredem”, że się na czymś zna, że można z jego wiedzy skorzystać.
Znam to z autopsji o ile pamięć dopisuje, że starszych ludzi,
w tym i rodziców traktujemy na ogół - mówiąc delikatnie - z lekceważeniem.
Nie doceniamy ich wiedzy, ich doświadczenia, wydają się nam anachroniczni,
konserwatywni, nie rozumiejący nowych prądów, tendencji, kierunków.
Niezależnie od tego, czy w sztuce, czy ekonomii.
Pamiętam rozmowę z Aurelią sprzed lat na temat nowej, awangardowej muzyki.
Wtedy był nią Rap. Starałem się być nowoczesny, “na fali”, czy “w kursie”,
niestety jakbym nie słuchał rapu, nie był on, i nie jest do dzisiaj moją muzyką.
Ja mogę zrozumieć bunt i protest młodych ludzi. To jest ich prawo, a ogólniej,
prawo postępu, rozwoju. Ja rozumiem, ale ja nie czuję rapu.
 A dla mnie muzyka to jest kwestia czucia. Jest to gra na naszej wrażliwości,
podświadomości, jakiejś wiedzy, ale nie koniecznie. Bardziej to dotyczy muzyki klasycznej.
Ale na nic mi wiedza, ja i tak wolę Vivaldiego, od Bacha.
Dlatego, że jest w nim jakaś lekkość, radość - jego muzyka działa na moje zmysły.
Natomiast Bacha mniej. I nic to nie  zmieni, jeżeli  ktoś mi powie,
że Bach był genialnym kompozytorem, natomiast Vivaldi jedynie zręcznym.
Pomijam tutaj fakt, że wiele nowych, awangardowych “tryndów”,
jest jedynie modą, która przemija.
Jest w nich jedynie zaprzeczenie, czy bunt wobec zastanej sytuacji.
Ale często jest jedynie zaprzeczenie, a nie ma nowych wartości.
Stanisław Lem pisał pięćdziesiąt  lat temu, w “Wysokim zamku” z kpiną,
ale również z troską - o modach w sztuce. Oto znamienny cytat:

“ Wystawa mieściła się w dużej - pięknie sklepionej piwnicy,
eksponaty wisiały na jej ścianach nie otynkowanych, i jak zwykle - w takim miejscu,
tu i ówdzie tkwiły we wnękach cegły drzwiczki przewodów kominowych.
Stałem właśnie przed takim szybrem, zardzewiałym i opatrzonym w  rygielek nadwichnięty.
Natychmiast też estetyczna łuna, jaka biła dotąd w moje chętne oczy z owego szybra
przyćmiła się, gasnąc, on, zdemaskowany, uskromniony nagle,
stał się banalnym blaszyskiem kominowego przewodu,
a ja w niejakiej konfuzji oddaliłem się szybko z tego miejsca,
aby przed działaniami już autentycznymi na powrót wprawić się w odpowiedni stan,
to jest, dostroić ducha do wymagań, stawianych przez abstrakcyjną sztukę.”
No i tak od “Blues Brathers” do Vivaldiego, od Michała Anioła do Marcela Duchampa,
wędruję sobie po świecie fantasmagorycznym, w towarzystwie Aurelii.
Dla rozładowania “sieroznoj” atmosfery, kończę epitafium z grobu Duchampa:

"Poza tym (zresztą) to zawsze inni umierają".  

PS. Właśnie gdy kończyłem tę stronę, zadzwonił do mnie przyjaciel,
wychowawca, druh od wieków, z wiadomością, że jeden z naszych wspólnych
znajomych zmarł. Był w sile wieku, tak że nie ma w tym jakiejś tragicznej wymowy,
jedynie metafizyczna. Ta mianowicie, że w chwili gdy cytuję słowa epitafium,
dociera do mnie wiadomość o czyjejś śmierci.
Są rzeczy na niebie i ziemi, o których się filozofom nie śniło.
Niech to będzie mottem tej wypowiedzi.



poniedziałek, 9 maja 2011

urodziny-imieniny Tosi

Wiadomość tę dedykuję mojej wnuczce Antoninie,
która przed trzema dniami miała urodziny, a dzisiaj ma imieniny.
Oby w sercu Twoim gościła miłość, a w rozumie jej świadomość.
Ją i wszystkich pozostałych czytelników strony pragnę powiadomić,
że bociany mają się świetnie.
To zdjęcie zrobione dzisiaj 10 maja o godzinie 5.09.
Właśnie słońce pojawiło się w ich gnieździe
i dlatego po chłodnej, majowej nocy z radością, chociaż nieruchomo,
witają jego ożywcze, radosne promienie.
A tymczasem reszta sadu tonie jeszcze w rośnym, zielonym cieniu.
Na drugim zdjęciu widać wzgórze za którym
jest jeszcze ukryte wschodzące słońce.
Teraz o 5.40 na gnieździe został jeden z bocianów,
drugi poleciał na pola poszukać czegoś na śniadanie.
A tymczasem w mojej “dżungli” - to miejsce pod wzgórzem,
gdzie są  ruiny domu porośnięte gajem brzozowo- jesionowo- lipowym,
dzwoni w powietrzu śpiew ptaków wszelakich.
Jeszcze nie słowik, zresztą nie o tej porze.
Ciekawe czy w tym roku będzie, bo dwa lata temu nie było go.
Odezwała się kukułka, której lot śledzę czasami między drzewami
za drogą, a moją dżunglą.
Zimą do słoninek sikorek przylatywał pod dom dzięciołek,
teraz mogę usłyszeć gdzieś w okolicy jego radosne i pełne energii stukanie.
Wstał piękny, majowy dzień witam go z radością,
i Wam czytelnicy przekazuję tę radość.

Przepraszam za kiepską jakość zdjęć, niestety został mi tylko aparat w komórce.
     

obraz TĘCZY ZA MGŁĄ...

Trzydzieści lat tworzyłem grafiki i ex librisy w technice cynkografii,
wspomagając ją  technologią chemigraficzną
z drukarń Wrocławia, a potem Warszawy.
Robiłem lepsze i  słabsze rzeczy, miałem grono kolekcjonerów,
którzy lubili i cenili moje prace.
Obecnie , nie mając dostępu do  technologii chemigrafii,
musiałem zrezygnować z tej techniki.
Z konieczności ale i z zaciekawieniem, wszedłem w nową technikę - linoryt.
No, powiedzmy nie całkiem nową, jednak wcześniej zrobiłem kilkadziesiąt linorytów.
Ale wobec kilkuset prac  w technice cynkografii, te kilkadziesiąt linorytów,
stanowiło margines działalności twórczej.
Z wielkim entuzjazmem wszedłem w technikę linorytu,
chociaż po latach doświadczeń z blachą, która dawała większe możliwości warsztatowe,
bardziej zróżnicowaną paletę odcieni i walorów, niejednokrotnie
odczuwałem dyskomfort pracując w niej.
Dlatego czasami wbrew możliwością tej techniki, starałem się tworzyć obrazy
jak najbardziej nasycone walorami szarości.
Moją ambicją i obsesją stało się pokazanie w technice dającej obraz tak kontrastowy,
a w dodatku czarno-biały - obraz TĘCZY ZA MGŁĄ.
To tak, jak w stroju nurka głębinowego, zatańczyć partię baletową
ze “Święta wiosny”  Strawińskiego.
Wielu przyjaciół wyraża obecnie żal, że nie tworzę w dawnej technice,
uważając, że obecna bardzo zubożyła mój warsztat.
Czy zgadzam się z takim poglądem?
Sam nie wiem, bowiem najtrudniej oceniać siebie samego.
Ale staram się do linorytu wnieść doświadczenia z blachą i jej możliwościami.
Na ile to mi się udaje? Różnie, raz jestem zachwycony i zdumiony, że potrafiłem
tyle półtonów i półcieni przekazać, innym razem odczuwam niedosyt.
Ale sądzę, że niedosyt i niecierpliwość, są nieodłączne w każdej twórczości.
I oby towarzyszyły mi nadal, jako bodziec w nieustającym poszukiwaniu.
A na koniec zacytuję email Aurelii (przecież też artysta-grafik),
która właśnie rozpoczyna zmagania z linoleum.
W ogóle muszę się przyznać że zaczęłam bardziej przyglądać się Twoim pracom...    
Szacun Tato, wielki szacun. Zdecydowanie jesteś mistrzem.
Nie ma to, jak ładnie pochwalić się na koniec.