niedziela, 26 czerwca 2011

Wybacz mi kochana babciu

Dostałem wiadomość o konkursie : "Książka, która zmieniła moje życie".
Odpowiedz będzie niezwykle trudna, chociaż z drugiej strony odwrotnie - bardzo łatwa.
To było “Ogniem i mieczem", Sienkiewicza, ponieważ poznałem je w wieku 5-6 lat,
gdy tato  wieczorami,  w przeświadczeniu, że już śpię, czytał je na głos - mamie.
Zapewne słuchane w ciemnościach przygody bohaterów musiały zrobić
na mnie takie wrażenie, że jak już umiałem czytać to robiłem to dniami i nocami.
   Pamiętam również jak w Kłodzku, gdzie mieszkałem, któregoś lata odbywał się festyn .
Dowiedziałem się, że będzie tam rozegrany wyścig na hulajnogach dla dzieci.
Wobec czego, jako siedmiolatek, popędziłem na tejże hulajnodze
 - nota bene, aluminiowej, z łożyskami, zrobionymi bratu i mnie przez ojca
- a były one czerwone.Popędziłem na niej przez miasto na start.
Swój wyścig wygrałem, ale poza satysfakcją z wygranej, miałem radość z otrzymanej
nagrody w postaci książeczki , pt. “Rikki, tikki, tawi" Kiplinga.. Rzecz o ichmeonie,
zwierzątku zamieszkującym ogród  pewnej willi w Indiach, w której mieszkał chłopiec,
zapewne w moim wieku, ale również i wąż - kobra indyjska,która zakradła się
do łazienki tejże willi. Z tym wężem, ichmeon stoczył krwawą  ale zwycięską walkę.
Z walki tej wyszedł poraniony, i zapewne gdyby nie troskliwa  opieka  chłopca, nie przeżyłby.
A potem to już były noce z latarką pod kołdrą, chrapanie babci Pauliny,
która od wiosny do jesieni spała ze mną i bratem “na górce", czyli na piętrze.
Nie zapomnę okrutnej  metody na jej chrapanie. Jak  zasnęła, delikatnie przywiązywałem
sznurek do jej poduszki, którego drugi koniec był przy moim łóżku.
Jak tylko babcine organy zagrały, pociągałem za sznurek.
Powodowało to  chwilową przerwę w chrapaniu. Wybacz mi kochana babciu.
   
   Ale książką, która jest dla mnie w pewnym sensie drogowskazem,
jest "Zwycięstwo" Conrada. Opowieść o wierności, odpowiedzialności i odwadze,
która każe podjąć walkę, mimo świadomości przegranej, wobec siły i nikczemności przeciwnika.  
Podejmuje tą walkę  i odnosi zwycięstwo, mimo przegranej - bowiem ginie kobieta,
w której obronie między innymi staje, chociaż ona ginie zasłaniając go
własnym ciałem przed śmiercionośną kulą.
Wydawać by się mogło, że tytuł powieści jest szyderstwem wobec losów bohaterów.
Ale jest to apoteoza zwycięstwa ducha nad materią.
Wiele lat temu ktoś podjął się adaptacji tej powieści na język teatralny.
Pamiętam co mnie  uderzyło, że kobieta która jest w pewnym sensie
przyczyną konfliktu, była określona mianem prostytutki.
Co  mnie, młodego idealistę zabolało, jako nadużycie jeżeli nie kłamstwo.
Bo dla mnie istotny był człowiek, ta kobieta skrzywdzona przez los,
która spotkała  człowieka, który w niej też dostrzegł człowieka
i w imię człowieczeństwa podjął  walkę w obronie ich związku i życia.
I sądzę, że bohatera powieści Kapitana ...., można określić mianem idealisty,
która to postawa, czy światopogląd  jest mi bliski. I sądzę, że tytułowe "Zwycięstwo"
jest właśnie zwycięstwem szlachetnego idealizmu nad  nikczemnością.


Skracałem to i skracałem, żeby zmieścić się w 2500 znakach - ale nie udało się.
A i tak jednymi z moich ulubionych książek pozostaną
"Korsarz" tegoż Conrada i "Złota strzała"
obie o miłości.
Zwycięskiej i tragicznej.
Kurczę, mam zagwozdkę. Czyli problem. Otóz brałem udział w jarmarku
w związku ze zjazdem przedstawicieli organizacji “cittaslow” - który odbywał się
w skądinąd pięknym miasteczku Lidzbark Warmiński.
Na marginesie - jaka szkoda, że okolice rynku zostały zabudowane typowymi,
“PRElowskimi” blokami, które są “ni priczom” wobec starych kamieniczek.
Takie to były czasy prześwietnej socjalistycznej działalności.
Ale problem dotyczy czego innego, chodzi o wystawiane przez rzemieślników
i pseudo rzemieślników wyroby. Bowiem oprócz stoiska z pięknymi koszami
i innymi wyrobami wikliniarskimi, czy innego, z wyrobami ceramicznymi,
 zarówno ze wzorami starymi jak i nowymi, współczesnymi - były stoiska
przedstawiające działalność amatorów, zarówno malarzy, jak i fabrykantów
wyrobów różnych - w zamiarze -, dekoracyjnych.
 A to obrazy tworzone z nasion kukurydzy, fasoli, kaszy, a to bukieciki
tworzone z tiulu, gąbki i materiałów tekstylnych.
Płaskorzeźby wycinane  z gąbki, czy jakiegoś innego materiału
Były również pseudoobrazki na deseczkach robione z kalkomani,
czyli produktu fabrycznego z napisem wypalanym “Gość w dom, Bóg w dom” .
Nie mam nic przeciwko gościom, a tym bardziej Bogu.
Nie mam nic przeciw swobodnej twórczości pani, które po przejściu na emeryturę
chce swój wolny czas poświęcić malowaniu kwiatów, albo robieniu ich z gąbki.
Bo to jest wspaniałe, że ma potrzebę jakiejś działalności,
wyrażenia swoich tęsknot czy marzeń. W porządku, ale...
Ale jest to twórczość kiczowata, to znaczy w moim rozumieniu
nie wnosząca  nowych wartości w sztukę,
a jedynie nieudolnie naśladująca pewne wzory..
Nie krytykuję tej pani, a jedynie oddziaływanie na środowisko,
na innych mało wykształconych i krytycznych odbiorców,
ludzi dla których jest to sztuka.
Jednym słowem Ci ludzie kształtują gust i wrażliwość potencjalnych odbiorców.
Dla przechodnia po stoiskach  jarmarku będzie ciekawszy obrazek
zrobiony z kukurydzy i fasoli niż koszyk wypleciony z wikliny.
Ponieważ dla niego koszyk jest przedmiotem użytkowym, a nie dziełem artystycznym.
Koszyka nie powiesi na ścianie, tylko umieści w nim jajka,
a obrazek z kukurydzy powiesi na ścianie, i jeszcze powie jak to twórca
musiał się namęczyć ,bo zapewne użył 1000 ziaren tejże.
Muszę uczciwie powiedzieć, że między tymi stoiskami było i moje
z linorytami i obrazkami, ono jednak nie cieszyło się tak dużym zainteresowaniem.
I oto w moim sercu powstała zadra, czyli złość, że na moje obrazki
nikt nie zwraca uwagi, już nie mówię o ich kupieniu.
 A tymczasem Pani  z obrazkami z kukurydzy, czy z kwiatami z gąbki
sprzedała ich kilka, czy kilkanaście.
Jednym słowem mój tekst wyraża żal i zazdrość, że nie moje “dzieła”,
ale sąsiada cieszyły się większym “wzięciem”.
No cóż, przyznaję się bez bicia.
Ale na poważnie, sądzę, że warto się zastanowić, jak to zrobić,
żeby tacy “twórcy” amatorzy mogli się jakoś realizować,
a jednocześnie nie kreować i nie nadawać kierunków,
 czy mody wśród mało wykształconych odbiorców.
I jeszcze jedno spostrzeżenie wyniesione z parogodzinnego śledzenia
historii tegoż jarmarku. Otóż większość ludzi, zarówno starszych jak i młodszych,
na dzieciach kończąc, jest przyzwoicie, ba - modnie i ciekawie ubranych.
Sądzę że tacy sami ludzie, czy tak samo ubrani są na jarmarku w Warszawie,
Reszlu, Amsterdamie czy innym małym miasteczku w Europie.
Czyli, że dzięki otwarciu, nie tylko dosłownym - granic, czyli globalizacji,
do wszystkich ludzi docierają pewne wzorce, mody i “tryndy”.
Jedynie w kwestii kultury, jej odbioru, jej znajomości - mam na myśli,
nie “wysoką”, ale tą średnią, na poziomie podstawowym - jest kiepsko.
W dalszym ciągu pani ubrana po europejsku, będzie przedkładać
obrazek z gąbki, czy kukurydzy, nad koszyk, pięknie i funkcjonalnie wypleciony,
czy piękny ceramiczny “trojak”, czy kogutka gwizdawkę albo drewnianego
 motyla na kółkach machającego skrzydłami.
Raczej swojemu dziecku kupi plastikowy pistolet w którym wraz
z trzaskiem wystrzałów, migają kolorowe światełka.
I to jest smutne, i nie wiem jak temu zaradzić. Pomyślał “zbawca” świata.
Ale dlatego Gimnazjum w mojej gminie zafundowałem galerię grafik.
Na razie moich - przepraszam za chwalenie się - chociaż i wstydzić się nie mama czego.
Ale sądzę, że to jest jedna z dróg edukacji młodych ludzi, może chociaż część
z nich w przyszłości na takim jarmarku popatrzy na różne wyroby myśli ludzkiej
z trochę innej perspektywy, innymi oczami. Jak zawsze w młodych widzimy ratunek.
Oby te koła ratunkowe nie zatonęły wraz z ich pasażerami.
PS. Występowali tam też różni artyści. A zatem były chóry, zarówno młodych
dziewcząt i chłopców, jak i starszych pań, prezentujący folklor  “czysty”,
jak i w nowych, czy nowoczesnych aranżacjach. Byli również miejscowi Raperzy.
Jak sądzicie którzy przypadli mi bardziej do serca? Pytanie warte jednej mojej grafiki
dla prawidłowej odpowiedzi - dowolnie wybranej z opłaconą dostawą.
Czas - start.


"Świat bez sztuki naraża się na to, że będzie światem zamkniętym na miłość".
- to słowa Jana Pawła II wyjęte z bloga - "O sztuce"
jak miło mieć potwuerdzenie własnych obaw w spostrzeżeniach innych ludzi.

czwartek, 23 czerwca 2011

miałem za mało czasu...


No i tak. Byłem trzy tygodnie w szpitalu rehabilitacyjnym w Górowie Iławieckim
- jakieś 10 km od granicy z Obwodem Kaliningradzkim, 25 km na zachód od Bartoszyc.
Hartowałem mięśnie lewej nogi, która mało pracowała przez ostatnie sześć lat.
A poza tym uczyłem się chodzić o kulach. Dużo mi dały te trzy tygodnie ćwiczeń,
ale żeby poczuć się pewniej na nogach muszę jeszcze wiele ćwiczyć.
A szpital zrobił na mnie wyjątkowo miłe wrażenie, ładnie i funkcjonalnie rozmieszczone
poszczególne budynki z łatwym połączeniem.
Pokoje dwu, i trzyosobowe, bardzo sympatycznie urządzone,
na szczęście bez telewizorów - chyba, że ktoś przywiózł swój.
A poza tym piękny park, w którym spędzałem większość wolnego od zajęć czasu,
oczywiście czytając książki z biblioteki która liczy około 600 książek.
Większość to oczywiście Ladlumy i Harlekiny, ale też trochę polskiej klasyki.
Bardzo zaskoczył mnie fakt, że poza budynkami  szpitalnymi można było palić papierosy.
Nie miałem okazji zapytać Panią Dyrektor, co skłoniło ją do takiej decyzji

 - dość zaskakującej.
Przypuszczam, że chęć oszczędzenia dodatkowego stresu pacjentom,

głównie po porażeniach, którzy i tak mieli dość zmartwień,
a nikotyna i tak nie wpłynie na stan ich zdrowia.
Żeby tylko  ktoś, broń Boże nie zrozumiał  tego jako pochwałę palenia papierosów -
absolutnie nie. Tyle tylko, że nałóg ten jest dla  wielu trudnym do zwalczenia.
To nie są żadne komplementy - to prawda - wszyscy, począwszy od lekarzy, poprzez
rehabilitantów, pielęgniarki i personel pomocniczy - bardzo sympatyczni i życzliwi.
Wiem co mówię, bowiem w szpitalach w których bywałem, niestety zdarzały się osoby,
mówiąc delikatnie - niedelikatne. I to zarówno lekarze jak i inny personel.
Również kuchnia była przyzwoita, wszystkie zupy smaczne chociaż
 - co oczywiste, mało solone. A ja przeczytałem artykuł w “Polityce” w którym wpływ soli
na nasze zdrowie nie jest tak jednoznaczny, oczywiście jeżeli  ktoś nie przesala.
No i wielka radość - był basen, nie ważne że wielkości pięciu metrów na trzy,
ale co za radość codziennie popływać pół godziny i dlatego zrobić masaż mięśni
pod strumieniem wody w specjalnym urządzeniu zainstalowanym w basenie.
Jednym słowem  spędziłem miło i pożytecznie owe trzy tygodnie.

PS. Rozśmieszyła mnie podsłuchana rozmowa pewnej niedzieli.
Otóż mówił pan do pana, że jakie to szczęście, że niedziela już się kończy,
 i zaczynają się od poniedziałku, ćwiczenia parogodzinne bo tak się dłuży wolny dzień.
Ja miałem za mało czasu, czytając zdarzyło mi się ledwo zdążyć na owe ćwiczenia.
Ale miałem również czas na zrobienie czterech niewielkich linorytów.

piątek, 17 czerwca 2011

Zawsze tak było!?!? ?


Oj, wiele chciałbym napisać, tylko, że nie wiem czy warto.
Myślę o jednym z pacjentów, który zdominował swoim donośnym głosem,
 o niezbyt miłym tembrze  - cały szpital.
O ile do tej pory wychodziłem z książką na taras,
lub do parku żeby wśród szczebiotu licznego ptactwa czytać
 w cieniu klonów i pachnących , właśnie kwitnących jaśminów
 - tak teraz musiałem znaleźć inne odległe miejsce,
 żeby nie słyszeć tego nachalnego, wszędzie wdzierającego się głosu.
O samej treści owych niekończących się opowieści nawet nie warto wspominać.
Jest to zbiór, anegdot, kawałów, opowieści z "życia", dowcipów "na temat"
 - wszystko wulgarne, płytkie - ale głośne.
Podzieliłem się pytaniem refleksją z innym panem,
który wybrał te odludne i ciche miejsca co ja -
"Dlaczego delikatność, wrażliwość, czy po prostu łagodność,
muszą ulec pod nawałą wulgarności
i chamsta". Dostałem odpowiedź - "Zawsze tak było".
Jakież to przygnębiające i smutne. a przecież tak oczywiste.
Chamstwo to siła, brutalność, czyli przeciwieństwo delikatności, czyli słabości.
Chociaż nie czuję się słabym, ale też nie potrafię podjąć skutecznej walki z tym chamstwem.
Z jednej strony wygoda i obawa przed reperkusjami, a z drugiej świadomość, że takiego sześćdziesięcioletniego chama nic już nie jest w stanie zmienić,
chyba że będzie to udar - wybacz mi Panie Boże, nikomu nie życzę,
- ale też mam świadomość, że to nie zmieni człowieka,
tylko nie da możliwości uzewnętrznienia jego chamstwa.
Czy mamy zatem odwrócić się i powiedzieć "Nic nie widziałem” ,
- założyć sobie zatyczki do uszu? Sam nie wiem.
Czasami tak robię, a czasami szlag mnie trafia i walę na odlew, jak popadnie.
Jedyna pociecha, że nie rękoma. Chociaż często słowo może mocniej uderzyć niż ręka.
Oby tylko pewne było że to jest ten cel. To by było na tyle, wracam do kolejnej lektury.

piątek, 10 czerwca 2011

"Truskawki w Milanówku..."

Do tych, którzy tęsknią, nota bene – ja też. Jestem w fajnym szpitalu na rehabilitacji.
Po prostu uczą mnie chodzić na dwóch nogach – a razie, bo mam ambitniejsze plany.
Właściwie już za dziesięć dni powinienem  być w domu, chociaż nie wykluczone,
że zostanę tydzień dłużej. Jak mówiłem, też mi się ckni, chociażby
do właściwych mojemu gadulstwu – wynurzeń.
Ale za to czytam, od Tołstoja po Żeromskiego i „Dzieci Arbatu” Rybakowa.
Uderzyło mnie przepiękne opisy przyrody, zarówno u Tołstoja jak i Żeromskiego.
Chociaż ten ostatni to już trochę czasami przesadza, ale lubię te opisy.
I tak, jak kiedyś zachwycałem się krajobrazami dalekich mórz i wysp
Oceanu Indyjskiego i Pacyfiku u Conrada.  
Tak teraz ze wzruszeniem poruszam się po naszych rodzimych, polnych, prostych, wiejskich.
Ze skowronkiem niewidzialnym, dzwoniącym radośnie w błękicie, po słodkie trele słowików, niezmordowanych w swej miłosnej pieśni - do świtu. Z tymi banalnymi brzozami
i wierzbami płaczącymi, z listowiem drżącym a srebrnym osik i olch.

Zapominam gdzie jestem, chociaż jest tu właściwie
bardziej jak w sanatorium niż w szpitalu.
Z pięknym parkiem z jego ptactwem wszelakim, jak z drugiej strony
ze stawem porośniętym rzęsą szaro-zieloną. A na nim kaczki z mnóstwem kaczątek.
Właśnieśmy onegdaj uratowali jedną taką zawzięcie wiosłując łapkami – kuleczkę.
Jej matka nieopatrznie zbliżyła się do drugiej matki z małymi
i tamta porwała jedno kaczątko i zaczęła je topić.
Dopiero nasza interwencja w postaci wrzasków straszliwych spowodowała
zaniechanie mordu na naszych oczach.
A ja ze ściśniętym sercem obserwowałem wysiłki malucha żeby odnaleźć
i dobić do bezpiecznego portu matczynej piersi – że się tak wyrażę.
Ależ jestem sentymentalny, zapewne niejeden czytelnik powie.
A tak, jestem i nie wstydzę się tego.
Wzruszają mnie niebywale wszelkie objawy życia w przyrodzie i jej małe tragedie.
Ale również wzruszył mnie mój współlokator
kiedy wczoraj opuszczał Szpital i wracał na łono rodziny.
Odszukał mnie i dał znać na migi – bowiem po udarze, mało że z trudem się porusza,
ale również nie mówi. Otóż uścisnął mi  dłoń jedyną, lewą sprawną ręką
a gdy odjeżdżał zobaczyłem łzy w jego oczach. Nie wiem, czy to dlatego,
że dzieliłem się z nim truskawkami w śmietanie i z cukrem, czy dlatego,
że rysowałem mu litery w bloku rysunkowym i próbowaliśmy układać jakieś wyrazy.
Pani Doktor powiedziała, że to na nic, że za wcześnie i dlatego szybko
zrezygnowałem z tej formy porozumienia się.
A być może gdybym dłużej to robił, on znalazłby drogę do naszych serc i umysłów.
Sam się wzruszyłem i potem puknąłem się głowę, że przecież mogłem mu dać,
chociaż jedną z grafik na pamiątkę. Było, minęło. Na razie to tyle.

Może uda mi się wrzucić ze dwa zdjęcia z mojej obecnej przystani.

13.06.2011. Po "połedniu".
Powinienem dorzucić jeszcze jedno zdjęcie z basenu, ale to po powrocie.
Za tydzień z okładem.

niedziela, 29 maja 2011

“Brat-łata” rehabilituje się.

Siedzę jak na szpilkach, nie wiem gdzie się  podziać.
Raz, że nieproszony i niesympatyczny gość plącze się po mieszkaniu, a dwa,
że jutro rano idę do szpitala na rehabilitację, na trzy tygodnie.
Żebysz to na tydzień, ale trzy - to straszne - dla mnie. Po pierwsze obce miejsce,
po drugie nie człowiek o sobie stanowi, ale instytucja, staję się bezwolny.
Trzy - tracę kontakt ze światem który stał mi się przyjazny, z listami od i do przyjaciół.
Biorę ze sobą kawałek linoleum, to zrobię parę linorytów, biorę blok rysunkowy i listowy.
Biorę radio, ale nie chce mi się strasznie.
Będę musiał szukać jakichś zakątków, gdzie mogę zapalić,
ktoś będzie za mną ganiał, opieprzał mnie, ja będę czuł się winny,
 jak przedszkolak, co nie zjadł kaszki.
Będę martwił się myślą, że brat z tym drugim demolują chałupę.
Oczywiście trochę koloryzuję, aż taki spięty nie jestem, ale zawsze trochę niepokoju jest.
Chociaż przecież nigdy nie miałem problemu w kontaktach międzyludzkich.

Jak mówiła Halinka
- z którą mam nadzieję spotkać się na rejsie - jestem “Brat-łata”.
Oj bracie przeżyj to i naucz się chodzić jak człowiek.

Jednak moje obawy co do pozostawienia chaty tym dwóm panom mają uzasadnienie.
Bo jak powiedziałem Leszkowi, że po powrocie nie chcę tutaj widzieć jego "przyjaciela"
to usłyszałem w odpowiedzi, - "Co ja chcę to moja sprawa".
Groźnie to zabrzmiało i niepokojąco. Mam nadzieję, że to tylko jego pieprzenie.

...ile lat mi jeszcze zostało?


Odilon Redon - Płaczący pająk

Oto do czego prowadzi obcowanie z internetem.
Do tego, że człowiek nie ma czasu sam coś stworzyć,
tylko znajduje coraz to nowych, nieznanych twórców.
A każdy jest ciekawy, intrygujący dający do myślenia, czy przeżywania.
Każdy jest inspirujący, ale nie ma czasu wykorzystać tych inspiracji.
Tobie dziewczyno dobrze, jeździsz, oglądasz, przeżywasz, opisujesz.
I to jest  Twoje życie, a ja co mam zrobić? Chciałbym i napisać do Ciebie
o tym co mi pokazałaś, i o tym jakie wspomnienia, jakie marzenia wywołałaś.
Ale chciałbym  również wziąć dłuto do ręki i samemu coś stworzyć.
A kiedy mam to zrobić “Osiołkowi w żłobie dano...”

To ukłon w stronę Autorki bloga - "osztuce"
A tu mi przyjaciel, "po przyjacielsku" przysyła zdjęcie Góry Synaj
ale są tam również rozważania na temat dylematu Mojżesza,
który musi go rozwiązać i dylematy tego, który o tym pisze.
A ja znowu mam dylemat.
Kiedy mam wziąć do ręki to dłuto? A tu mi w głos rzewny, nostalgiczny
- Bessie, wplata się głos kukułki za oknem,
i zaczynam liczyć ile lat mi jeszcze zostało. Zostało do czego?
Zdzisław Milach - Karta Noworoczna -
Nomen omen - 1993 - dni, tygodni, lat?
Matuzalem kłania się.